Konsulat państwa atrakcyjnego dla potencjalnych przybyszów to miejsce narażone na korupcję.
Próby korupcji w konsulacie w Nowym Jorku w latach 90-tych
Kiedy w latach 90. byłem konsulem generalnym w Nowym Jorku, tylko w najśmielszych marzeniach widzieliśmy Polskę w Unii Europejskiej i w startującej wtedy strefie Schengen. Jednakże nawet paszport kraju dopiero otrząsającego się z komunizmu mógł przynieść wymierne korzyści. Odwiedzili mnie przedstawiciele sporego taboru Romów z propozycją nie do odrzucenia, bo popartą kopertą z niewiadomą jeszcze, lecz na pewno obiecującą kwotą. Skoro Polska przywraca obywatelstwo mieszkańcom wypchniętym z kraju przez komunizm, to niech przywróci i nam! – zaproponowali. Ponieważ kiepsko mówili po polsku i nie przedstawili jakiegokolwiek dokumentu potwierdzającego, że byli kiedyś naszymi obywatelami, musiałem stanowczo ich wyprosić razem z korupcyjną propozycją.
Wpuszczając bliżej nieokreśloną liczbę ludzi bez ich sprawdzenia, napluto w twarz pogranicznikom strzegącym płotu na wschodniej granicy
Nieco później – dla ułatwienia powrotu emigrantom, którzy założyli na obczyźnie swoje firmy – umożliwiono przywóz bez cła całej flotylli aut, które posiadał na przykład Polonus prowadzący firmę taksówkarską. Od razu co więksi spryciarze ruszyli rejestrować firmy, czego w USA dokonuje się bez zbytniej biurokracji, i ustawiali się w konsulacie po zaświadczenie celne. Ponieważ wymagałem nie tylko rejestracji, ale też jakiegoś dowodu, że firma rzeczywiście podjęła działalność, spryciarze przenieśli się do innych konsulatów i działalnością jednego z nich zainteresowała się nawet prokuratura.
Afera wizowa to było naplucie w twarz wyborcom PiS
W Bangkoku, gdzie byłem ambasadorem w latach 1999–2003, problem wiz stał się palący, bo bliskie było wejście Polski do Unii, a więc i strefy Schengen. Nikt jednak nie roił o jakichś „firmach zewnętrznych”, które miałyby wyręczać konsula w sprawach wizowych. Obowiązywała żelazna zasada, że nie wydaje się wizy komukolwiek z krajów infiltrowanych przez terroryzm bez zapytania Warszawy; przecież ani konsul, ani nawet minister nie wiedzą, czy petent nie jest powiązany z Al-Kaidą, mogą to wiedzieć tylko „służby”.