Już nie tylko pierwsze strony gazet czy internetowych serwisów, billboardy i słupy ogłoszeniowe; o tym, że niechybnie zbliżają się wybory, poinformują nas za moment kinowe afisze. Bo chyba nikt, kto żyje na tym świecie dłużej niż sześć lat, nie przypuszcza, że „Zielona granica”, najnowszy film Agnieszki Holland, zupełnym przypadkiem ma swą premierę 22 września, zaledwie trzy tygodnie przed wyborami.

Zaraz usłyszę, że nieuczciwe jest pisanie o filmie, który zna się jedynie z trailera. Ale cóż poradzić – zawarty w tych dwóch minutach z kawałkiem poziom propagandowej łopatologii wystarczy aż nadto. Mamy tu więc krwiożerczą Straż Graniczną, ksenofobiczny polski lud odwracający się plecami do tragedii migrantów, a do tego panią Ostaszewską, wcielająca się najwyraźniej w fantazję na własny temat – postać Mai Boskiej, patronki migrantów. Wszystko to oparte jest na sumie tak bardzo zgranych klisz, uproszczeń i myślowych przyzwyczajeń, że szanując inteligencję twórców, trudno jest uznać, iż cel nakręcenia tego dzieła był inny niż wyborczy. Sprawienie, by Polacy przejrzeli na oczy, zrozumieli wreszcie, jacy okrutnicy i źli ludzie nimi rządzą. Otrzeźwieli i na fali moralnego wzmożenia ruszyli do urn. Po to, by nie tylko zmienić władzę, ale zmazać własne winy, pokajać się za milczący współudział w zbrodni dokonywanej rękami Straży Granicznej na granicy z Białorusią.

Czytaj więcej

Festiwal w Wenecji. Dwie Polki rywalizują w jednym konkursie

I skoro tak, jeśli wszystko wskazuje na to, że mamy tu do czynienia już nie tylko z filmową publicystyką, ale po prostu agitką, to chyba wolno jest rozliczać twórców nie tylko za wrażenia artystyczne, ale i polityczną skuteczność. I pod tym właśnie względem wydaje mi się, że Agnieszka Holland, Maja Ostaszewska et consortes poniosą bolesną porażkę. Tak się bowiem składa, że zdecydowana większość Polaków ma dużo bardziej trzeźwy stosunek do tego, co dzieje się na tytułowej „Zielonej granicy”, niż twórcy filmu. Tylko sfanatyzowane jednostki oskarżają Straż Graniczną o zbrodnie przeciwko ludzkości. Dużo więcej jest wobec obrońców granicy sympatii i wdzięczności niż oburzenia. I próba zagrania przeciwko tym emocjom w najgorszym, dodajmy, celebryckim, stylu pogardy do bojącej się w pierwszej kolejności o bezpieczeństwo swoje i swoich najbliższych podlaskiej tłuszczy skończy się zachwytami na łamach „Newsweeka” i „Polityki”, ale wątpię, by poza tymi już i tak przemotywowanymi kogokolwiek zachęciła do głosowania przeciwko obecnie rządzącym. Prędzej na odwrót.