Żyli w innym czasie, daleko od wojny, daleko od ludzi ginących każdego dnia w nalotach, od bomb i min, umierających w więziennych lochach, znikających, po których nie pozostaje żaden ślad, konających z głodu, na cholerę i inne choroby zakaźne; od ludzi, których wojna ograbiła z marzeń. Tak właśnie mija nasze życie. Masz wrażenie, że niewidzialne siły, których prawa dotykają wyłącznie takich jak ty, skazały cię na nieustanną styczność z absurdem wojny, a cenę za nią płacą zwykli ludzie. Pamiętam kwiecień pierwszego roku wojny. Była jeszcze czymś nowym na ulicach miasta. Pozamykane sklepy. Nieczynne stacje benzynowe, przed którymi stały kolejki unieruchomionych samochodów. O czwartej po południu pojechaliśmy z mężem do centrum handlowego Damran. Lotnictwo bombardowało różne obiekty w Sanie. Huk pobliskich eksplozji nie robił na mnie wrażenia, ale kiedy chmury dymu przesłoniły górę Attan i centrum Damran, poczułam głęboko w duszy, co znaczy wojna. Takie chwile miały się później powtarzać. Bombardowanie. Ostrzał prowadzony przez milicje. Wspominam jednak tamten dzień i górę Attan, bo mój przyjaciel Muhammad al-Jamani, który codziennie fotografował ostrzał i bombardowania, napisał mi: „Co cię sprowadziło w tamto miejsce? Mogłaś zginąć”. Muhammad zginie za kilka miesięcy od kuli rebeliantów, a jego śmierć pozostawi po sobie nieustające pytanie o absurd wojny, w której przelewa się niewinną krew. A potem coraz dłuższa będzie lista z nazwiskami zabitych: przyjaciół, krewnych, sąsiadów, cywilów ginących bezsensownie każdego dnia. (…)
Nie ocalało ani jedno zdjęcie
Wszystko miesza mi się w głowie: myśli, obrazy, zapachy i wspomnienia. Czasami potrafię przypomnieć sobie rysy swoich bliskich, ale nie mogę odtworzyć ich głosów. Dlaczego głosy naszych ukochanych, którzy odeszli, znikają i nie udaje się ich ocalić od selekcji dokonywanej przez pamięć? Pamiętam ich śmiechy, ale są bezgłośne. Nasze życie pod jednym dachem, zabawy z dzieciństwa, kroki matki chodzącej po domu, psoty małego braciszka Hammudiego, nasze obiady, do których zasiadali też mój brat Saddam, siostra Marija i ich rodziny. Teraz to wszystko stało się odległą przeszłością, od której oddzielają mnie zburzone ściany, dym i wojna.
Pierwszego dnia padał deszcz. Ulice miasta były mokre. Zapach ziemi zroszonej deszczem wzbudził we mnie radość, ale radość pamięta się dopiero wtedy, kiedy zniknie, zostawiając po sobie kwaśny posmak, od którego skręca się żołądek. Wróciłem do domu późnym wieczorem. Rodzina jak zwykle jeszcze nie spała. Pamiętam rozmowę z matką. Powiedziała, że rano wyjeżdża i zostawi u mnie rodzinne dokumenty oraz akty własności ziemi należącej do nas i innych mieszkańców wsi, którzy zdeponowali je u mojego dziadka. Przerażał ją huk pocisków. Próbowałem ją uspokoić. Pocałowałem ją i wróciłem do salonu, wciąż owładnięty tym przyjemnym uczuciem, jakie wzbudził we mnie deszcz. W nocy nic mi się nie śniło, spałem jak dziecko, które od długiego czasu się nie wysypiało.
Za piętnaście szósta rano 11 maja pierwszego roku wojny obudził mnie nagły wstrząs. Ziemia pochłonęła wszystko, co znajdowało się na jej powierzchni: ludzi, ściany, meble, obrazy i zapachy. Nie słyszałem nadlatującej rakiety, nic mnie nie ostrzegło przed nieszczęściem, nie dało czasu na ratowanie rodziny. Kiedy rakieta trafia w twój dom, nie słyszysz jej, bo głos niesie się szybciej, niż ucho zdoła go zarejestrować. Dobrze za to pamiętam wstrząs ziemi, która się rozwarła i pochłonęła nasz dom oraz dwanaście innych w dzielnicy Ad-Dahi. Przez chwilę byłem przytomny, a potem zaczęły mnie dusić gazy wydzielające się z rakiety. Dym był żółty i miał dziwny zapach. Po nawdychaniu się tych gazów chorowałem przez kilka miesięcy. Znajomy powiedział mi potem, że te pociski są zakazane przez prawo międzynarodowe. Zemdlałem, nie widziałem nic naokoło siebie. Ocknąłem się po godzinie i rozejrzałem. (Głos mu się załamuje).
Nasz dom został starty z powierzchni ziemi. W miejscu pozostały tylko zewnętrzne słupy fundamentów. Ściana pokoju, w którym spałem, wisiała w powietrzu. Tam, gdzie były pozostałe pokoje, ziała wielka dziura, a w nią zapadły się gruzy, kamienie i szczątki ciał mojej rodziny. Urywany hałas, krzyk dzieci z sąsiedztwa, jacyś ludzie zbierający rzeczy z naszego zawalonego domu. Samochody obrony cywilnej nie przyjechały ratować mojej rodziny, nie było też karetek pogotowia należących do ruchu oporu lub milicji. Szczątki moich bliskich wydobywali spod gruzów sąsiedzi. Powiedzieli, że moją siostrę Asmahan znaleźli trzy domy dalej. Ocalała. Pomyślałem, że chcą dać mi nadzieję. Jak to się stało, że będąc chora na serce, zdołała się uratować? Spała przecież w tym samym pokoju, co reszta rodzeństwa. Ale kiedy potwierdzili, że żyje, rozpłakałem się z radości. Oniemiały przyglądałem się mężczyznom z dzielnicy, którzy gołymi rękami wydobywali rozkawałkowane zwłoki. W sąsiedniej dzielnicy znaleźli połowę ciała mojego brata Saddama. Wydobyte szczątki od razu grzebali. (Chodzi po ruinach swojego domu, przesuwa kamień, żeby na nim usiąść, pod kamieniem ukazuje się nadpalony dywan).