Reklama

Mocarze na drodze bez odwrotu

Już po spotkaniu prezydentów USA i Chin na Florydzie państwa dogadały się, że zwiększą obroty handlowe i zmniejszą chińskie nadwyżki. Wtedy nie wyszło. Pekin woli jednak ustąpić, niż mieć wroga w Ameryce.

Aktualizacja: 02.01.2019 21:00 Publikacja: 02.01.2019 18:53

Xi Jinping i Donald Trump – prezydenci Chin i Stanów Zjednoczonych 9 listopada 2017 r. podczas wizyt

Xi Jinping i Donald Trump – prezydenci Chin i Stanów Zjednoczonych 9 listopada 2017 r. podczas wizyty Trumpa w Chinach, gdzie został przyjęty z honorami, jakich żaden inny zachodni polityk się nie doczekał

Foto: ROL

Nie ma żadnych wątpliwości, że te – jak się je słusznie nazywa – najważniejsze stosunki bilateralne na globie weszły w fazę kluczową. Amerykanie wreszcie zrozumieli, że w błyskawicznym tempie, w ostatnich trzech dekadach, wyrósł im potężny rywal, a ich bezwzględna dominacja na globie i „jednobiegunowa chwila"?się zachwiała. Nie mogą już, jak bezpośrednio po zakończeniu zimnej wojny, dyktować światu jednostronnie swojej woli. Trzeba dostosowywać się do multilateralizmu, tak bardzo nielubianego przez prezydenta Donalda Trumpa, nadal żywiącego się instynktami biznesmena gotowego dobijać targu bilateralnie, bezpośrednio z drugim partnerem.

Przebudzenie Ameryki

Amerykanie zrozumieli także, że przegrała ich strategia pompowania w Chiny wielkich pieniędzy i inwestycji w nadziei, że rosnąca klasa średnia podważy autorytarne rządy Komunistycznej Partii Chin (KPCh) i zliberalizuje system. Dwie głośne i mocne w tonie wypowiedzi wiceprezydenta Mike'a Pence'a w Instytucie Hudson w początkach października, a potem na szczycie APEC w Port Moresby w Papui-Nowej Gwinei pod koniec listopada jednoznacznie potwierdzają tę ocenę. Amerykańska administracja i tamtejsi fachowcy, którzy przez lata relacje z USA wspierali (ekspert od bezpieczeństwa Michael Pillsbury, były sekretarz skarbu Henry M. Paulson, nawet sędziwy Henry Kissinger) doszli do wniosku, że trzeba zmienić formuły i narzędzia, a nawet całe podejście do Chin.

Czytaj także: Wojna handlowa: Chiny znalazły się w potrzasku

Albowiem zamiast oczekiwanych Chin liberalnych mamy coraz bardziej autorytarne i rządzone jednoosobowo przez Xi Jinpinga. Na dodatek, w ocenie Pence'a, nie tylko zachowujące się jak nieuczciwy handlarz czy złodziej technologii, ale co gorsza, państwo „prowadzące rozwiniętą i skoordynowaną kampanię na rzecz podważenia zaufania do najcenniejszych ideałów naszego narodu". Zapachniało zimnowojenną retoryką – i tak też zostało odebrane, zarówno w Pekinie, jak w całym świecie.

Zachodni eksperci wieszczą „nową zimną wojnę, ale chyba nie do końca zdają sobie sprawę z tego, w co grają Chiny. A one tymczasem są gotowe zrobić wszystko, by do nowego dwustronnego i zimnowojennego podziału nie dopuścić, by nie narodziły się dwa bieguny i dwaj ostro zwalczający się nawzajem rywale, jacy wyłonili się z wypowiedzi Pence'a. To na podstawie takich kalkulacji Chińczycy, wbrew dominującym u nas stereotypom, chętnie widzieliby silną, a nie osłabioną Europę (UE). Doskonale zdają sobie bowiem sprawę z tego, że wymarzony przez nich „trzeci biegun" w wydaniu Rosjan nie wchodzi teraz w grę – przez Ukrainę, Krym, Morze Azowskie itd. Natomiast Indie nawet nie ukrywają, że są i chcą pozostać największym państwem obrotowym na globie, co to gra i z Amerykanami, i z Chińczykami, i z Rosjanami czy Japończykami.

Reklama
Reklama

Ucieczka od niechcianego bilateralizmu i bezpośredniego zwarcia z USA, w którym – jak mówi powtarzana często chińska mantra – „nie będzie wygranych" to jedno. Ale jest jeszcze w kalkulacjach Pekinu drugie dno, z chińskiego punktu widzenia sprawa najistotniejsza. Otóż Xi Jinping po dojściu do władzy pod koniec 2012 r. (z czasem coraz bardziej niepodzielnej – zajmuje obecnie blisko 20 najważniejszych stanowisk w państwie, a premiera Li Keqianga, formalnie osobę numer dwa w kierownictwie, zmarginalizował) zaordynował Państwu Środka wielce ambitne plany. Na scenie wewnętrznej chce zrealizować „dwa cele na stulecie", a na zewnętrznej wprowadza dwa nowe Jedwabne Szlaki, lądowy i morski, których rozmach wzbudził strach i trwogę u Amerykanów, a na pewno otworzył im oczy: oto pojawił się rywal, który zamierza nas wysadzić z siodła. A utrata statusu mocarstwa numer jeden mentalnie i psychicznie jest dla Amerykanów nie do przyjęcia, tak dla tamtejszych elit, jak obywateli.

Chińskie marzenia

Amerykanie mają więc twardy orzech do zgryzienia, a Chińczycy weszli już na taką ścieżkę, z której nie mają drogi odwrotu. Postawili sobie takie cele wewnętrzne, które w pierwszej kolejności wymagają głębokiej zmiany dotychczasowego modelu rozwojowego – z napędzanego eksportem na oparty na kwitnącej klasie średniej oraz silnym rynku wewnętrznym. Dlatego w Buenos Aires (szczyt państw G20, który odbył się na przełomie listopada i grudnia 2018 r. – przyp. red.) i gdzie indziej godzą się na ustępstwa w handlu i gotowe są zmniejszyć potężne nadwyżki w obrotach z Amerykanami (375 mld USD w 2017 r., 301 mld do końca września 2018 r.), bowiem bez porównania cenniejszy jest dla nich dialog z Amerykanami oraz dostęp do tamtejszego rynku i technologii.

Wiedzą już bowiem, że w ramach nowego modelu jako państwo nie tylko muszą pokonać najtrudniejszą barierę z możliwych, tzn. przejść od ilości do jakości, ale przy okazji zapowiadają, że chcą być społeczeństwem innowacyjnym. A doskonale zdają sobie sprawę z tego, że takich celów ani w izolacji, ani tym bardziej w konflikcie i napięciu z największym mocarstwem świata osiągnąć się nie da. Ustąpią więc teraz, bowiem ich cele są ambitniejsze niż ileś tam miliardów dolarów nadwyżki w handlu. Stawka jest o wiele wyższa.

Zakładają, że pierwszy stawiany sobie cel, na stulecie rządzącej KPCh, ma być osiągnięty szybko, już do lipca 2021 roku. Tymczasem w pośpiechu chińskie kierownictwo popełniło bodaj pierwszy gruby błąd na dotychczasowej ścieżce transformacji i reform. Chcąc mieć, jak je nazywają, „społeczeństwo umiarkowanego dobrobytu", (xiaokang shehui) zachęca się obywateli Chińskiej Republiki Ludowej do gry na dwóch chińskich giełdach – w Shenzhenie i Szanghaju. Nie trzeba było zapraszać! Chińczycy mają w swoich genach żyłkę hazardu. W roku 2014, za zachętą władz, poszli na te giełdy, szybko napompowali bańkę, która jeszcze szybciej z hukiem pękła. Trzy kolejne krachy na giełdach (w lipcu i sierpniu 2015 oraz styczniu 2016 r.) sprawiły, iż Chiny w niespełna rok straciły niemal bilion dolarów posiadanych rezerw.

Cały organizm, czyli państwo, się nie zachwiał, ale zachwiało się, co oczywiste, tysiące rachunków osobistych obywateli. Szacuje się, że 85–90 mln ludzi straciło wielkie majątki, a nawet cały dorobek życia. Efekt? Dzisiaj ChRL wydaje na bezpiekę więcej niż na armię, a przecież środki na tę drugą też bezustannie rosną. Podobnie jak rośnie i staje się coraz bardziej odczuwalny „twardy autorytaryzm", jak go definiuje wybitny amerykański znawca Chin David Shambaugh.

Co z Tajwanem?

Xi Jinping jednak się nie waha, prze do przodu i koncentruje władzę w swoim ręku, bowiem drugi cel na stulecie ChRL – do realizacji pod koniec 2049 – mówi o „wielkim renesansie chińskiego narodu". A  nie będzie żadnego renesansu, jeśli będziemy mieli, tak jak dziś, do czynienia z dwoma organizmami z Chinami w nazwie: ChRL oraz Republiką Chińską na Tajwanie. Fakt, że ostatnie wybory samorządowe na wyspie przyniosły Pekinowi satysfakcję, bo sromotnie przegrała rządząca Demokratyczna Partia Postępowa, która nie chciała i nie chce szybkiego zbliżenia i pojednania z Chinami kontynentalnymi. Po tej klęsce szefowa, a zarazem prezydent Republiki, pani Tsai Ing-wen, zrezygnowała z przewodnictwa w partii, co w dużej mierze należy tłumaczyć naciskami ekonomicznymi i innymi (powstrzymanie wymiany turystycznej, naukowej i innych) na władze w Tajpej. Gdy byłem tam ostatnio, w lipcu 2018 r., było to już mocno odczuwalne przez obywateli wyspy.

Reklama
Reklama

Porażka DPP to jednak tylko krok ku ambitnemu celowi Pekinu, a tym bardziej asertywnego Xi Jinpinga: należy jak najszybciej doprowadzić do pokojowego zjednoczenia wszystkich ziem chińskich, w ramach którego po Hongkongu (1997) i Macao/Aomen (1999) przyjdzie czas na Tajwan. A przecież zbrojna inkorporacja wyspy byłaby przeciwskuteczna – i nie wiadomo, jakie koszty by za sobą pociągnęła. Tym samym: tu też trzeba mieć stały dialog z Amerykanami, bo każdy wie, że to właśnie amerykański parasol sprawia, iż Tajwan jest dotąd w miarę niezależny, chociaż od momentu podpisania w czerwcu 2010 r. Ramowej Umowy o Współpracy Gospodarczej (ECFA) są to coraz bardziej organizmy spójne i połączone gospodarczo, co ostatnie wydarzenia i wybory jedynie potwierdziły.

Dalszy dobrobyt Tajwanu jest w coraz większym stopniu uzależniony od Chin kontynentalnych i procesów zachodzących na ich terenie, a nie tylko od koniunktury międzynarodowej czy wymiany z Japonią lub USA. Guomindang, Partia Narodowa na Tajwanie, już się z tym pogodził, bo w gruncie rzeczy podoba mu się szybki wzrost potęgi Chin jako odradzającej się cywilizacji. Inni na Tajwanie, w tym tamtejsza młodzież, tak nie uważają, co potwierdzają sondaże opinii publicznej, w których przeciwnicy pokojowego zjednoczenia mają większość.

Przed nami wielka gra

A jakby tego wszystkiego było mało, to Xi Jinping zaproponował Chinom i światu ambitną Inicjatywę Pasa i Szlaku (BRI), czyli wielki geostrategiczny projekt budowy dwóch Jedwabnych Szlaków, na które – jak podano na pierwszym szczycie BRI w maju 2017 r. w Pekinie – na wstępie ma być przeznaczone 1,4 biliona dolarów, czyli kilkanaście razy więcej, niż Amerykanie wydali na słynny plan Marshalla odbudowy Europy po II wojnie światowej, licząc po dzisiejszym kursie dolara. To dopiero dało Amerykanom do myślenia...

Niektórym, jak na przykład Grahamowi Allisonowi z Uniwersytetu Harvarda, którego głośna książka „Skazani na wojnę" właśnie wyszła po polsku, kojarzy się to z „pułapką Tukidydesa", a więc niemal nieuchronnym otwartym konfliktem, a nawet wojną między dotychczasowym hegemonem a szybko rosnącym pretendentem do tronu. Większość obserwatorów i analityków natomiast obawia się narastającej wrogości i eskalacji.

Toteż wstępne porozumienie, bo tylko tak to można nazwać, zawarte na najwyższym szczeblu w Buenos Aires, jest jedynie krokiem we właściwą stronę, ale to, co najtrudniejsze, jeszcze przed negocjatorami. Po stronie chińskiej pozostanie nim ten sam, dobrze przygotowany, w tym na Harvardzie i amerykańskich uczelniach, bliski współpracownik prezydenta Xi – wicepremier Liu Ke, który przyćmił ostatnio nawet premiera Li Keqianga. Po stronie amerykańskiej natomiast nastąpi zmiana i w miejsce sekretarza skarbu Stevena Mnuchina wejdzie przedstawiciel ds. handlu Robert Lighthizer, uchodzący za nie mniejszego „jastrzębia" w stosunku do Chin niż doradca ekonomiczny w Białym Domu Peter Navarro, który też zasiadał w sześcioosobowym składzie delegacji w Buenos Aires, a wcześniej zasłynął m.in. tomem „Śmierć wywołana przez Chiny".

Obydwaj prezydenci pochwalili wyniki rozmów, ale obaj też doskonale wiedzą, iż najtrudniejsze dopiero przed nimi, bo agenda nadchodzących i nakreślonych na trzy miesiące negocjacji jest znana i obejmuje nie tylko amerykański ujemny bilans w handlu czy cła nakładane nawzajem na swoje towary, ale też kwestie tak newralgiczne i drażliwe, jak: transfery technologii, ochrona praw autorskich, ingerencje, ataki i kradzieże w cyberprzestrzeni, możliwości zwiększenia dostępu do chińskiego rynku dla amerykańskich towarów rolnych czy usług.

Reklama
Reklama

A do tego dochodzą jeszcze kwestie równie ważne, a na szczycie G20 przemilczane, jak różne koncepcje współpracy regionalnej w tamtym regionie czy cała sfera bezpieczeństwa, w tym zarzewie bezpośredniego konfliktu i „pułapki Tukidydesa" na Morzu Południowochińskim, dotychczas – jak wszystkie akweny świata – kontrolowanym przez Amerykanów, a Chińczykom niezbędnym do właściwego wprowadzenia morskiego Jedwabnego Szlaku, skąd właśnie on startuje.

Wszystko wskazuje na to, że wielka geostrategiczna rozgrywka między dwoma najsilniejszymi organizmami gospodarczymi na globie już się rozpoczęła. Czym się zakończy? – nikt nie wie. Zaangażowane potencjały są jednak takie, że trzeba przebieg tej rozgrywki uważnie śledzić, bo ma wymiar jak najbardziej globalny.

Bogdan Góralczyk – politolog, sinolog, profesor i dyrektor Centrum Europejskiego na Uniwersytecie Warszawskim. Właśnie wydał książkę pt. „Wielki Renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje", której „Rzeczpospolita" jest patronem medialnym

Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Nie wszyscy wielbiciele profesora Adama Strzembosza – obrońcy praworządności, chcieli go słuchać. A szkoda
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Donald Tusk i Jarosław Kaczyński szykują sobie koalicjantów
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: W Sejmie trzeba wprowadzić pełną prohibicję
Opinie polityczno - społeczne
Gen. Leon Komornicki: Rosja wchodzi powoli w trzeci etap wojny hybrydowej
felietony
Marek A. Cichocki: Wielki, dziś zapomniany, triumf polskości
Reklama
Reklama