Polityka polska po oficjalnym zakończeniu narodowej żałoby na nowo nabiera rozpędu, tym większego, że nieubłaganie zbliża się data wyborów prezydenckich, które nie mogą się odbyć później, niż to nakazuje konstytucja. Ta bliskość wyborów stawia w uprzywilejowanej pozycji Platformę Obywatelską, która kilka tygodni wcześniej wyłoniła w prawyborach swojego kandydata. Wprawdzie wybór był ograniczony, a i frekwencja nie dopisała, ale dzięki prawyborom Bronisław Komorowski stał się nie tylko faworytem tych wyborów, ale również jednym z najpopularniejszych i obdarzonych największym zaufaniem polityków.
Większy problem miał PiS, którego naturalnym kandydatem był Lech Kaczyński, polityk mający swoich wiernych zwolenników, ale także bardzo duży negatywny elektorat. Wielu polityków i komentatorów, także bliskich PiS, uważało go za niewybieralnego. Nie było nawet do końca pewne, czy zdecyduje się kandydować. Inni uważali, że w kampanii wyborczej Lech Kaczyński będzie w stanie odzyskać zaufanie wyborców i pokonać kandydata PO, a jego atuty – patriotyzm i osobista uczciwość – okażą się bardziej znaczące dla obywateli niż przypisywane mu wady.
Katastrofa prezydenckiego samolotu w Smoleńsku sprawiła, że nigdy nie dowiemy się, kto miał rację i jak wyglądałyby wybory prezydenckie, gdyby jesienią 2010 roku zmierzyli się w nich Lech Kaczyński i Bronisław Komorowski.
[srodtytul]Żałobna apoteoza [/srodtytul]
Pozostali kandydaci z lewicy i prawicy wydawali się bez większych szans na wejście do drugiej tury. Reprezentowana przez trzech kandydatów (Jerzego Szmajdzińskiego, Tomasza Nałęcza i Andrzeja Olechowskiego) centrolewica była podzielona, a jej kandydaci traktowali start w wyborach jako szansę przypomnienia wyborcom o ugrupowaniach politycznych, które ich popierały, lub budowy politycznego zaplecza.