Nieprzypadkowo internauci pytają Warzechę: "PO czyjej jest pan stronie?", koniecznie z wielkim "O". Na całym świecie publicysta, który nie chce basować bezkrytycznie, ale domaga się dyskusji życzliwym tonem, byłby traktowany przez prawicową formację – z natury słabszą w opiniotwórczych środowiskach – jako prezent od losu. Ale nie w Polsce, gdzie trwa wojna, więc nie ma miejsca na klasyczną politykę. Znaczący intelektualiści będący wciąż zapleczem pisowskiego obozu ogłosili już przecież, że większość narodu zawiodła. Kompromisy z rzeczywistością nie mają sensu.
Powody, dla których nastroje tego obozu wahnęły się definitywnie w tę stronę, są złożone. Znaczenie ma i wieloletnia tresura "przemysłem pogardy", i przykłady oportunizmu przygodnych sojuszników obozu Kaczyńskiego. Ale swoje znaczenie ma też kalkulacja: na obóz węższy wprawdzie, ale bezgranicznie oddany, skonsolidowany jak żaden inny.
"Gazeta Polska" nie zawsze była bezkrytycznym chwalcą Kaczyńskiego. Przypominam, że wierzgała dość mocno, kiedy w roku 2009 prezes PiS traktował współpracę z lewicą w mediach jako poligon przyszłego porozumienia rządowego – czyli kiedy próbował politykować w sposób tradycyjny. Ale dziś, kiedy zyskała wpływ na jego decyzje, postawiła na monolit spajany emocjami. Żadnych dyskusji, żadnych prób doskonalenia obozu, co robiły tradycyjnie media prawicowe w krajach zachodnich, a po trosze i w Polsce. Kto nie z nami w stu pięciu procentach, ten przeciw nam. Tym razem wypadło na Warzechę i mniejsze znaczenie ma to, ile ma on racji, narzekając na posmoleńską polaryzację. Pytanie o Kaczyńskiego
Ja w taką politykę bez polityki nie wierzę. Nawet ostateczna bitwa w wojnie decydującej o przyszłości narodu rządzi się normalnymi zasadami sztuki wojennej. Ludzie obozu pisowskiego (pytanie, na ile sam Kaczyński) przypominają dziś południowców z pierwszych scen "Przeminęło z wiatrem". Kiedy Rett Butler pyta ich o liczbę broni, o przemysł, który mógłby im pomóc wygrać wojnę, zakrzykują go jako defetystę. Z wiadomymi skutkami. Południe wojnę secesyjną przegrało.
Jarosława Kaczyńskiego odkładam na koniec, bo nie wiem, na ile on także wierzy w pożytki skonsolidowanej niszy. A na ile uznał, że poświęci zasady normalnej polityki na ołtarzu wyjaśnienia Smoleńska – według licytacyjnej techniki Macierewicza. Jeśli to drugie, można go zrozumieć, choć dla republikańsko-antyoligarchicznych wartości, jakie wnosił do polskiej polityki PiS, to zła wiadomość.