Dziś o pozycji międzynarodowej państwa decyduje nie tylko jego „twarda potęga” (hard power), którą określa się liczbą ludności, wielkością gospodarki i armii, ale w coraz większym stopniu tzw. miękka siła (soft power), a więc atrakcyjność jego wizerunku. Amerykanie w tej ostatniej dziedzinie byli absolutnymi mistrzami. Udało im się wykreować obraz USA jako krainy wolności, demokracji, dobrobytu i równych szans dla wszystkich. Nowożytnej ziemi obiecanej, gdzie każdy z pucybuta może stać się milionerem. Szlachetnego szeryfa, dzięki któremu na świecie zwycięża Dobro. Rosja i Chiny są postrzegane jako ich przeciwieństwo. Spadkobiercy imperiów zła, w których autorytarne reżimy dławią wolność i szczęście zamieszkujących w nich ludzi.
Sprawa Snowdena pozwoliła zachwiać tę asymetrię. Waszyngton okazał się wścibskim Wielkim Bratem zagrażającym wolności i prywatności każdego z mieszkańców Ziemi, a Pekin i Moskwa – szlachetnymi ich obrońcami. Tę piękną bajeczkę w ostatnich dniach bezrefleksyjnie powielają media na całym świecie.
Tryumf makiawelizmu
Azyl dla Snowdena to osobista klęska Obamy, jego postpolitycznego światopoglądu. Albowiem obecny prezydent USA nie jest politykiem. Jest piarowcem. Prezydentem został dlatego, że bardzo dobrze wypada w mediach i potrafi za ich pomocą komunikować się z Amerykanami. Nie ma żadnego programu. Ma tylko specjalnie przygotowane „przekazy” i dokładnie wystudiowane gesty i miny, które w kółko powtarza. Mówi dokładnie to, co chcą akurat usłyszeć dziennikarze, w większości zwolennicy lewicowo-liberalnej poprawności politycznej i wyborcy – w większości wyznawcy filozofii ciepłej wody w kranie.
Postpolityka rządzi się generalną zasadą: dla każdego coś miłego. Kluczowa dla klasycznej polityki kwestia interesów grup społecznych i państwa spychana jest na margines, albowiem z reguły korzyść jednej grupy oznacza krzywdę innej, a więc utratę jakiegoś procentu elektoratu. Tylko ten, kto rozumie te zasady i potrafi je skutecznie realizować, ma szansę rządzić społeczeństwem Zachodu w XXI wieku.
Obama nie miałby sobie równych, gdyby wszyscy uznawali paradygmat postpolityczności. Są jednak takie społeczności, gdzie on nie obowiązuje. Władimir Putin jest twórcą systemu przypominającego teatr marionetek, za których sznurki pociąga on sam i jego współpracownicy. Kreml kontroluje wszystko: media, służby, wojsko i administrację. Bez jego zgody nie może działać żadna partia ani żadna osoba kandydować w jakichkolwiek wyborach. Wszystko jest pod kontrolą, a demokracja to spektakl, w który wierzą tylko ślepi i głusi.
Władzę w Rosji sprawuje wąska grupa oligarchiczna. Jej trzon stanowią byli oficerowie KGB, dla których zasadnicze znaczenie ma kategoria interesu. Ich osobistego interesu. Jak zauważa autorka książki „Car Putin” Anna Arutunyan, Rosja, a przede wszystkim jej zasoby, są po prostu ich własnością (w sensie feudalnego patrymonium). Mają oni w nosie zwykłych Rosjan, ale nie rosyjskie państwo, bo jego interesy są ich własnymi. Putin et consortes mogą śmiało stwierdzić: Rosja to my. Z tego powodu bezwzględnie walczą o wzmocnienie pozycji swojego kraju na arenie międzynarodowej, ponieważ przekłada się ona bezpośrednio na ich materialne powodzenie. I tu jest kluczowa różnica. Obama to tylko nosiciel pewnej administracyjnej funkcji. Jego honorarium nie zależy od tego, czy odnosi sukcesy, czy nie. On ma się tylko podobać, a jedyną nagrodą może być reelekcja. I to tylko jedna.