Hans Joachim Körber, były prezes grupy Metro
Ze stanowiska prezesa grupy Metro odszedł z końcem października, choć jego kontrakt był ważny jeszcze przez wiele miesięcy. Miał na swoim koncie sporo sukcesów, jednak wypominano mu brak restrukturyzacji i pomysłu na rozwój trzeciego na świecie koncernu handlowego z przychodami 60 mld euro rocznie. Dlatego na wieść o jego odejściu akcje koncernu poszły w górę o ponad 8 proc.
Największym sukcesem Körbera było pokonanie amerykańskiego Wal-Martu, który z buńczucznymi zapowiedziami wchodził na rynek niemiecki, z którego po kilku latach równie głośno się wycofał i to Metro kupiło jego sklepy. Körbera chwalono za szeroką ekspansję zagraniczną, także w Azji – dzisiaj Metro obecne jest w 30 krajach Europy, Afryki i Azji. Już 56,8 proc. obrotów grupy jest generowane poza Niemcami.
Jednak na macierzystym rynku nie brakowało powodów do krytyki, zmian w strategii oczekiwali także główni akcjonariusze.
Najpoważniejszym zarzutem był brak pomysłu na sieć domów towarowych Kaufhof – zdaniem analityków nie wiadomo, po co koncern utrzymuje generującą straty i psującą wizerunek sieć. Podobnie coraz głośniejsze były głosy, że Körber powinien coś zrobić z deficytową, zwłaszcza w Niemczech, siecią hipermarketów Real. Nic nie zrobił, a wielu analityków uważa wręcz, że jest to kamień u szyi koncernu.
Harry Roels, były prezes RWE
Został zmuszony do rezygnacji ze stanowiska od 1 października 2007 r. na cztery miesiące przed wygaśnięciem kontraktu. Przyczyną pozbycia się Roelsa były przerwy w dostawach energii. Krytykowany był też za wypłacanie wynagrodzeń politykom i musiał się zobowiązać do ustalenia jasnych reguł takiego wspierania polityki przez RWE. Z jego działalności niezadowoleni byli akcjonariusze, którzy uważali, że inwestuje w zbyt wolnym tempie. Za to Roels chciał budować nowe elektrownie odkrywkowe kopalnie węgla.
Jeszcze we wrześniu zastanawiał się nad najlepszymi metodami transportu gazu, którego złoża RWE odkrył m.in. w Algierii, a w inauguracji jego projektów brała udział kanclerz Angela Merkel. 1 października dowiedział się, że będzie pracował w tej firmie tylko do końca roku.
Kiedy obejmował stanowisko niemieckiego giganta energetycznego RWE, wszyscy zwracali uwagę na jego imponującą karierę. Był też pierwszym cudzoziemcem na tym stanowisku. Trzy dekady w Shellu, specjalista od cięcia kosztów, doświadczenie w pracy w Norwegii i Turcji wydawało się, że jest najlepszym kandydatem na stworzenie z RWE globalnego koncernu energetycznego. 57-letni Holender wie już, że poniósł porażkę. Dzisiaj pożegna się w centrali z pracownikami. Dla niego będzie to bolesny moment, bo należał do czołówki najlepiej zarabiających w tym kraju. Jego roczna pensja wynosiła 6,9 mln euro.
Wolfgang Ruttenstorfer, prezes OMV
Od ponad dziesięciu lat usiłuje stworzyć środkowoeuropejski koncern paliwowy, który mógłby konkurować ze światowymi gigantami. Tyle że trudno mu znaleźć chętnych do wsparcia tego pomysłu. Nieustannie próbuje przejąć węgierski MOL, ale Węgrzy są zdania, że przejęcie przez firmę państwową nie jest dla nich korzystne. W tym roku kolejny raz dostał kosza i nic nie wskazuje, by to przedsięwzięcie mogło mu się udać w roku przyszłym. MOL, który jest największą firmą naftową w regionie, nie zamierza tracić swojej niezależności. Mimo to Ruttenstorfer zapewnia, że jego ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu jest szukanie możliwości fuzji. Od 2002 r. przejmował firmy w Austrii i za granicą: rumuński Rompetrol, stacje benzynowe w Bawarii, Czechach, Słowacji i Bułgarii. Ale i przegrywał – MOL przejął chorwacką INA, a Orlen Unipetrol w Czechach. Czeka go trudny rok. Bo zamierza też stworzyć w Austrii wielkie centrum przesyłowe gazu. Do tego potrzebne są jak najlepsze stosunki z Rosjanami, ale i udział w projekcie Nabucco, którego Rosjanie nie są zwolennikami, bo po uruchomieniu stanowiłby alternatywną drogę dostaw dla gazu od Gazpromu. W tym projekcie OMV współpracuje z MOL, rumuńskim Transgazem, Bulgargazem i tureckim BOTAS. Ruttenstorfer jednak uważa, że sobie da radę, bo OMV był pierwszym partnerem handlowym Rosjan w Europie Zachodniej. Analitycy ostrzegają, że to o wiele za mało.
Charles Prince, były prezes Citigroup
Miał w świecie finansów wszystko. Był prawdziwym księciem na rynku bankowym. W tym roku stracił wszystko podejmując nietrafne decyzje dotyczące rynku ryzykownych kredytów hipotecznych. Jego rezygnacja została wymuszona, kiedy okazało się, że wyniki za III kwartał są fatalne. Za IV kwartał mają być jeszcze gorsze i akcjonariusze są przygotowani, że nawet mogą sięgnąć 11 mld dol. Nigdy jeszcze pozycja Citi nie była tak słaba, nawet kiedy w 1990 r. tę największą grupę bankową na świecie ratował pół miliardowym zastrzykiem gotówki najbogatszy Arab – saudyjski książę Alwaleed bin Talal. To wtedy także uznano, że najlepsza strategia dla Citi, to wykorzystanie tego, co najlepsze w globalizacji i rozbudowanie banku na świecie. Prince jednak lepszą przyszłość widział na rynku USA. Nie zawsze kierował się racjonalnymi pobudkami, nie zauważył wielkiej bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości. Po raz drugi ruszył z pomocą Alwaleed organizując inwestora finansowego z Abu Zabi. Ale tym razem wymógł pozbycie się Prince, który zrezygnował po 29 latach pracy dla Citi. Prince zrobił to z godnością. Nie walczył o stanowisko, postanowienie rady nadzorczej i jego rezygnacja miały miejsce w tym samym czasie. Tak skończyła się jedna z najbłyskotliwszych karier nowojorskiej Wall Street. Na otarcie łez zostawiono mu stanowisko doradcy nowego prezesa urodzonego w Indiach Pandita Vikrama.