Reklama

Prof. Orłowski: Koniec drożyzny?

Premier właśnie ogłosił, że w Polsce skończyła się drożyzna. Niewdzięczny naród chyba nie do końca się z tym zgadza.

Publikacja: 02.10.2025 04:58

Właściwie należałoby zacząć od dość oczywistej analizy semantycznej. Słowo „drożyzna” jednoznacznie kojarzy się z boleśnie wysokim poziomem cen. Masło po 9 złotych, benzyna po 6 złotych, to wszystko sztandarowe symbole drożyzny... bo przecież wszyscy pamiętają, że kiedyś było znacznie taniej. Symbole traktowane są zresztą nieco wybiórczo, bo choć wszyscy zauważają drogie masło, to mało kto zwraca uwagę na fakt, że cukier (inny dyżurny powód narzekań, zwłaszcza w sezonie robienia przetworów owocowych) kosztuje mniej niż przed napadem Putina na Ukrainę. Prawie wszystkie ceny są jednak zdecydowanie wyższe niż były przed wojną, przeciętnie o 30 proc., a ceny żywności nawet o 36 proc. Nie ma wątpliwości, jest drożyzna.

Z kolei premier mówił o inflacji, czyli nie o poziomie, ale o tempie wzrostu cen, które rzeczywiście znacznie spowolniło. Trzy lata temu ceny zwiększały się w rocznym tempie ponad 18 proc., dziś jest to niecałe 3 proc. To dobrze, że inflacja wyraźnie osłabła (choć jej wskaźnik jest zaniżony przez zamrożenie cen energii). Ale to nie to samo, co koniec drożyzny, bo jak cena masła raz wzrosła do 9 złotych, za nic nie chce spaść do 5 złotych.

Teoretycznie, żebyśmy zaczęli mówić o końcu drożyzny, wszystkie ceny powinny się znacząco obniżyć, czyli zamiast inflacji powinna pojawić się deflacja (ogólny spadek cen). Problem w tym, że gdyby do tego doszło, szybko zrozumielibyśmy, że deflacja to nic dobrego. Jak mówią niektórzy, to straszliwa bliźniaczka inflacji… tylko jeszcze groźniejsza.

Manewru z próbą sprowadzenia cen do poziomu sprzed wybuchu wojennej inflacji już kiedyś próbowano. Zrobił to nie kto inny, tylko sam Winston Churchill, kiedy po pierwszej wojnie światowej został brytyjskim kanclerzem skarbu (czyli ministrem finansów). Wojna była dla brytyjskich finansów niezwykle kosztowna. Kraj wyprzedał swoje zagraniczne aktywa, a oderwany od złota funt stracił skutkiem inflacji połowę swojej wartości. Niezachwianie wierzący w brytyjską imperialną potęgę i głęboko niekompetentny w sprawach gospodarczych Churchill przywrócił wymienialność pieniądza na złoto, wracając do przedwojennego kursu niemal 5 dolarów za funta (gdzie te czasy?). Zakładał, że brytyjskie ceny obniżą się do poziomu przedwojennego. Efekt był jednak nieco inny: ceny spadły tylko nieznacznie, za to prawdziwym skutkiem deflacji stał się wzrost bezrobocia z 4 do 17 proc., paraliżujące kraj strajki i dekada stagnacji gospodarczej. Słowem, gospodarcza klęska nie mniejsza od tej, którą dekadę wcześniej Churchill ściągnął na flotę brytyjską, kiedy jako Pierwszy Lord Admiralicji kazał jej szturmować cieśniny czarnomorskie.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

Winston Churchill. Pomnik ze skazą

Problemu dysonansu poznawczego związanego ze zmianami cen nie da się uniknąć. Rację ma zarówno premier, wskazując na niższą inflację, jak i przygniatająca większość Polaków narzekająca wciąż na drożyznę. Odczucie drożyzny nie zniknie tylko dlatego, że ceny wolniej rosną. Zniknęłoby, gdyby ceny silnie spadły, ale to raczej niemożliwe, a na pewno skrajnie niepożądane (kilka lat bezrobocia po 20 proc. pewnie dałoby jakiś efekt).

Jedyną rozsądną receptą jest cierpliwość. Jeśli wzrost cen rzeczywiście trwale wyhamuje, za rok–dwa lata ludzie zaakceptują ich nowy poziom i przestaną narzekać na drożyznę. No tak, ale w polityce to wieczność.

Właściwie należałoby zacząć od dość oczywistej analizy semantycznej. Słowo „drożyzna” jednoznacznie kojarzy się z boleśnie wysokim poziomem cen. Masło po 9 złotych, benzyna po 6 złotych, to wszystko sztandarowe symbole drożyzny... bo przecież wszyscy pamiętają, że kiedyś było znacznie taniej. Symbole traktowane są zresztą nieco wybiórczo, bo choć wszyscy zauważają drogie masło, to mało kto zwraca uwagę na fakt, że cukier (inny dyżurny powód narzekań, zwłaszcza w sezonie robienia przetworów owocowych) kosztuje mniej niż przed napadem Putina na Ukrainę. Prawie wszystkie ceny są jednak zdecydowanie wyższe niż były przed wojną, przeciętnie o 30 proc., a ceny żywności nawet o 36 proc. Nie ma wątpliwości, jest drożyzna.

/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Opinie Ekonomiczne
Katarzyna Kucharczyk: List w obronie przedsiębiorców
Opinie Ekonomiczne
Aleksandra Ptak-Iglewska: Butelka symbolem cwaniactwa
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof A. Kowalczyk: Nocna prohibicja pełna hipokryzji
Opinie Ekonomiczne
Witold M.Orłowski: Zły nastrój Moody’s
Opinie Ekonomiczne
Piotr Mazurkiewicz: Zakupy po polsku. Globalne trendy mogą się u nas nie sprawdzić
Reklama
Reklama