Właściwie należałoby zacząć od dość oczywistej analizy semantycznej. Słowo „drożyzna” jednoznacznie kojarzy się z boleśnie wysokim poziomem cen. Masło po 9 złotych, benzyna po 6 złotych, to wszystko sztandarowe symbole drożyzny... bo przecież wszyscy pamiętają, że kiedyś było znacznie taniej. Symbole traktowane są zresztą nieco wybiórczo, bo choć wszyscy zauważają drogie masło, to mało kto zwraca uwagę na fakt, że cukier (inny dyżurny powód narzekań, zwłaszcza w sezonie robienia przetworów owocowych) kosztuje mniej niż przed napadem Putina na Ukrainę. Prawie wszystkie ceny są jednak zdecydowanie wyższe niż były przed wojną, przeciętnie o 30 proc., a ceny żywności nawet o 36 proc. Nie ma wątpliwości, jest drożyzna.
Z kolei premier mówił o inflacji, czyli nie o poziomie, ale o tempie wzrostu cen, które rzeczywiście znacznie spowolniło. Trzy lata temu ceny zwiększały się w rocznym tempie ponad 18 proc., dziś jest to niecałe 3 proc. To dobrze, że inflacja wyraźnie osłabła (choć jej wskaźnik jest zaniżony przez zamrożenie cen energii). Ale to nie to samo, co koniec drożyzny, bo jak cena masła raz wzrosła do 9 złotych, za nic nie chce spaść do 5 złotych.
Teoretycznie, żebyśmy zaczęli mówić o końcu drożyzny, wszystkie ceny powinny się znacząco obniżyć, czyli zamiast inflacji powinna pojawić się deflacja (ogólny spadek cen). Problem w tym, że gdyby do tego doszło, szybko zrozumielibyśmy, że deflacja to nic dobrego. Jak mówią niektórzy, to straszliwa bliźniaczka inflacji… tylko jeszcze groźniejsza.
Manewru z próbą sprowadzenia cen do poziomu sprzed wybuchu wojennej inflacji już kiedyś próbowano. Zrobił to nie kto inny, tylko sam Winston Churchill, kiedy po pierwszej wojnie światowej został brytyjskim kanclerzem skarbu (czyli ministrem finansów). Wojna była dla brytyjskich finansów niezwykle kosztowna. Kraj wyprzedał swoje zagraniczne aktywa, a oderwany od złota funt stracił skutkiem inflacji połowę swojej wartości. Niezachwianie wierzący w brytyjską imperialną potęgę i głęboko niekompetentny w sprawach gospodarczych Churchill przywrócił wymienialność pieniądza na złoto, wracając do przedwojennego kursu niemal 5 dolarów za funta (gdzie te czasy?). Zakładał, że brytyjskie ceny obniżą się do poziomu przedwojennego. Efekt był jednak nieco inny: ceny spadły tylko nieznacznie, za to prawdziwym skutkiem deflacji stał się wzrost bezrobocia z 4 do 17 proc., paraliżujące kraj strajki i dekada stagnacji gospodarczej. Słowem, gospodarcza klęska nie mniejsza od tej, którą dekadę wcześniej Churchill ściągnął na flotę brytyjską, kiedy jako Pierwszy Lord Admiralicji kazał jej szturmować cieśniny czarnomorskie.