Z braku wizji i ze strachu. Od kiedy tłumy górników pojawiły się z kilofami w Warszawie, nikt nie odważył się zadrzeć na serio z wielkimi związkami zawodowymi.
Te instytucje czy te branże, w których działają silne związki zawodowe, pozostają niezmienione lub prawie niezmienione. Koleje państwowe, kopalnie i wreszcie stocznie pozostają mało efektywnymi przedsiębiorstwami. Ale nie tylko – także Telewizja Polska, w której od lat rządzi 26 związków, jest rozdętą do granic firmą, z którą nie poradził sobie żaden prezes ani żaden rząd.
Wszystkie stocznie powinny być prywatne tak jak Stocznia Gdańsk. Jej przykład pokazuje, że Bruksela liczy się z prywatnymi firmami. Ale pozostałe są w ręku państwa, bo albo obawiano się historii i symbolu, którym jest kolebka "Solidarności", albo siły protestujących związkowców. Kolejni ministrowie i premierzy odwiedzali Gdynię i Szczecin z białymi kaskami na głowach, kiwali głowami i wracali z zatroskanymi minami do łatwiejszych zadań.
Ta bomba tykała od dawna i wiadomo było, że w końcu wybuchnie. No i stało się. Jest już po sprawie. W takich sytuacjach doskonale widać, ile kosztują nas błędy popełniane przez polityków. Ile kosztuje nas ich pasywność i oportunizm.
Gdyby wszystkie stocznie były dziś prywatne, zapewne część stoczniowców straciłaby zatrudnienie. Ale pozostali mogliby się cieszyć nieźle płatną pracą. A tak – na lodzie zostali wszyscy. Nie tylko stoczniowcy, ale i tysiące pracowników firm wykonujących usługi na rzecz stoczni. I to jest oskarżenie pod adresem kolejnych szefów rządów: Millera, Belki, Kaczyńskiego, a także Tuska. Choć trzeba przyznać, że obecny gabinet od pewnego czasu starał się coś zrobić dla uratowania stoczni. Jednak również i on poniósł klęskę.