W ubiegły poniedziałek większość członków Izby Reprezentantów zagłosowała przeciwko planowi Paulsona, obawiając się, że za miesiąc zostaną ukarani przy urnach za nierozsądne szastanie pieniędzmi podatników. Dzisiaj z kolei liderzy Unii Europejskiej spieszą, by ratować depozyty bankowe swoich rodaków, nie bacząc na to, czy ich postępowanie ma cokolwiek wspólnego z unijnymi regułami gry.

Rząd w Dublinie wzbudził wściekłość Brytyjczyków, oferując 100-procentowe gwarancje obywatelom mającym konta w irlandzkich bankach. Niemcy byli oburzeni, gdy francuska minister finansów Christine Lagarde zaproponowała utworzenie wspólnego unijnego funduszu, z którego byłyby wspierane banki zagrożone upadłością. Silvio Berlusconi zasugerował zaś, że będzie bronił do upadłego perły w koronie włoskiej bankowości: UniCredit, który od kilku dni chwieje się w posadach. A w ramach "skoordynowanych" działań Nicolas Sarkozy nie zaprosił na jutrzejsze spotkanie przywódców największych państw Starego Kontynentu Jose Luisa Zapatero. Premier Hiszpanii podobno poczuł się obrażony.

Przyzwyczailiśmy się już do rozdźwięku, jaki istnieje między górnolotną retoryką europejskich polityków ("wspólne interesy", "unijna solidarność", "jednolite stanowisko") a ich rzeczywistymi działaniami – kiedy trzeba ratować rodzime koncerny przemysłowe czy banki. Angela Merkel myśli wtedy o Hypo Real Estate, Nicolas Sarkozy o Societe Generale, a Berlusconi o UniCredit.

Nikt nie myśli o Unii Europejskiej jako o jednorodnym organizmie polityczno-gospodarczym. Trudno właściwie czynić z tego zarzut, skoro i Merkel, i Sarkozy, i Berlusconi są w przede wszystkim politykami, a jako politycy chcą po prostu... wygrać następne wybory. A serc wyborców nie zdobywa się paplaniem o "zjednoczonej Europie".

[ramka][link=http://blog.rp.pl/magierowski/2008/10/02/w-unii-kazdy-ratuje-wlasne-banki/]Skomentuj[/link][/ramka]