Zazdroszczę także wszystkim, którzy uważają, że ograniczenie oferty kredytowej banków oraz znaczny wzrost marż wraz ze spadkiem popytu na nasze produkty w Unii Europejskiej nie spowoduje istotnego spadku inwestycji przedsiębiorstw.
Chciałbym wierzyć, że nie będzie zwolnień w międzynarodowych i naszych polskich spółkach, które przy mniejszym popycie w Europie będą redukować produkcję i zatrudnienie. Że pracy nie straci kolejnych pół miliona osób i stopa bezrobocia na koniec roku nie skoczy do 12,5 proc. z 9,5 proc. dziś.
Podziwiam tych, którzy dają wiarę, że polska waluta, która w ciągu pierwszych trzech kwartałów ubiegłego roku umacniała się w imponującym tempie, a zaczęła równie szybko słabnąć, już wkrótce nie przekroczy psychologicznego poziomu 4,5 do euro.
Chciałbym zrozumieć te osoby, które biorą za dobrą monetę, że niedorozwój naszych rynków finansowych w porównaniu z centrami globalnego obiegu pieniądza, takimi jak londyńskie City czy nowojorska Wall Street, zagwarantuje uniknięcie strat z toksycznych instrumentów finansowych. I te osoby, które do tej pory nie zauważyły, jakie spustoszenie wśród polskich przedsiębiorstw i banków spowodowały bardzo nowoczesne sposoby zabezpieczania się przed ryzykiem kursowym, czyli opcje walutowe (straty z tego tytułu są szacowane teraz na grubo ponad 5 mld zł).
Niestety, nie mogę być takim optymistą. Pierwszy kwartał tego roku może być dla nas wszystkich bardzo dotkliwy. Skala wzrostu produktu krajowego brutto według większości ekonomistów być może będzie najniższa od kilku lat i nie przekroczy 1,5 proc. Zwolnienia mogą się nasilić, bo firmy będą nadal cięły koszty. Złoty zaś może dalej tracić, więc raty kredytów we frankach, które spłaca niecały milion Polaków, będą rosnąć. Wrodzony pragmatyzm podpowiada mi, że dopiero w trzecim kwartale 2009 r. zaczniemy się odbijać od dna.