Włoskie Generali ma na polskim rynku siódmą pozycję w ubezpieczeniach majątkowych i dziewiątą w życiowych pod względem zebranej składki. Krzysztof Wiecha jest związany z grupą od dziesięciu lat. Przed awansem na obecne stanowisko był dyrektorem departamentu multiagencji ponadregionalnych. Na fotelu wiceprezesa odpowiedzialnego za sprzedaż ubezpieczeń życiowych zastąpił Artura Olecha, który w zeszłym roku objął funkcję prezesa całej grupy w Polsce.
Mówi, że nie planuje wprowadzania radykalnych zmian, będzie raczej szukać dodatkowych możliwości rozwoju w każdym kanale sprzedaży. – Opieramy się na składce regularnej, a naszym kluczem do sukcesu jest strategia dystrybucji wielokanałowej – zapewnia Krzysztof Wiecha. Ambicją spółki jest dalszy rozwój w tempie szybszym niż rynek. W pierwszym półroczu przypis składki regularnej Generali w ubezpieczeniach życiowych wzrósł o 24 proc. wobec rynkowej średniej 3,5 proc.
Generali to pierwsza i jak dotąd jedyna firma ubezpieczeniowa, w jakiej pracował Wiecha. Jest absolwentem mechaniki na Politechnice Warszawskiej. Zanim zajął się ubezpieczeniami, pracował w PFRON, był odpowiedzialny za współpracę z organizacjami pozarządowymi. Do dziś działa w organizacjach na rzecz niepełnosprawnych w kraju i za granicą.
– Postanowiłem wysłać CV do Generali, bo spodobała mi się nazwa firmy, w dodatku w jej logo jest lew – mój znak zodiaku – opowiada Krzysztof Wiecha. W towarzystwie objął stanowisko kierownika projektu, brał udział w procesie fuzji pomiędzy spółkami grupy Generali i Zurich Finacial Services. Jak przyznaje, jego zainteresowanie finansami zaczęło kiełkować, gdy studiując na Alasce, wynajmował pokój od domorosłego inwestora. Wtedy uznał, że interesuje go to bardziej niż mechanika.
Wiecha jest zapalonym alpinistą. Zanim dotarł do USA, spędził 18 miesięcy w Azji, później sześć miesięcy w Ameryce Południowej, zdobywając siedem szczytów o wysokości ponad 5 tys. m n.p.m., w końcu dotarł na Alaskę. Podjął próbę wejścia na najwyższą górę kontynentu, McKinley (6193 m n.p.m.), jednak tuż przed dotarciem na szczyt pogoda się załamała. Cztery dni spędził w wydrążonej w śniegu jamie, na dworze było -30 stopni C, wiatr dochodził do 160 km/h. Ratownicy nie dawali mu żadnych szans na przeżycie, jako że w 60-letniej historii wspinaczki na McKinley maksymalny czas przeżycia wynosił dwie doby. Jemu się jednak udało, choć w wyniku odmrożenia amputowano mu obie stopy.