To narzekanie, a raczej straszenie i zaklinanie, przed możliwym dalszym spadkiem stóp. Bo na razie nie widać, żeby banki litowały się nad biednymi i kredytowały naprawdę ryzykownych klientów (wyciągnęły wnioski po fali przekredytowania w 2008 i 2009 roku).
Wprawdzie sprzedaż pożyczek gotówkowych znów bije rekordy, ale są one udzielane tym, którzy są w dobrej, a przynajmniej przyzwoitej, sytuacji finansowej i terminowo je spłacają – co potwierdzają dane Biura Informacji Kredytowej. Rynek jest już nasycony, bo ci, którzy naprawdę potrzebowali kredytu, już go wzięli, a mam wrażenie, że szturmując nas e-mailami i telefonami z propozycją udzielenia pożyczki na dowolny cel bankowcy, liczą raczej, że wykreują nowe potrzeby zakupowe, które można sfinansować kredytem.
Nie da się jednak ukryć, że po obniżce stóp banki na kredytach konsumpcyjnych zarobią mniej – nie tylko dlatego, że spadło ich maksymalne oprocentowanie, ale także dlatego, że nadzór finansowy ukrócił możliwość wciskania do nich w pakiecie ubezpieczeń, które w rzeczywistości nie dawały żadnej ochrony. W efekcie trudniej sobie spadek tych dochodów zrekompensować.
Zła wiadomość dla banków jest taka, że muszą się przyzwyczaić do funkcjonowania w środowisku niskich stóp, ale przecież w dłuższym terminie są one lepsze dla całej gospodarki, więc także dla sektora finansowego.