Od 1 lipca br. kierowcy aut osobowych nie płacą za przejazd dwoma odcinkami autostrad zarządzanymi przez GDDKiA: Stryków–Konin (100 km) i Wrocław–Gliwice (150 km). Ustawę uchwalono w tempie iście autostradowym: od ogłoszenia pomysłu 14 maja na konwencji partii rządzącej, poprzez niemal jednogłośne głosowania sejmowe i senackie, do podpisu prezydenta minęło raptem 40 dni.
Z milionów miliardy
Patrząc z perspektywy otwartych już bramek, warto się zastanowić, ile na całej operacji stracimy. Początkowo koszt zwolnienia z opłat samochodów osobowych na 250 km tras oszacowano na 230 mln zł w ciągu 10 lat. Ale to nie koniec rachunku, bo szybko się okazało, że tylko w tym roku trzeba dołożyć jeszcze 50 mln zł prywatnym koncesjonariuszom za otwarcie bramek w wybrane weekendy wakacyjne. A że polityczna deklaracja obejmuje nie tylko drogi zarządzane przez GDDKiA, do weekendów trzeba będzie dodać dni robocze, a do wakacji resztę roku. I wtedy utracone przychody zmienią się z milionów w miliardy.
Mimo rosnącego długu publicznego ministerstwa infrastruktury i finansów nie są zainteresowane wpływami z dróg. Także w przypadku transportu zawodowego. Od sześciu lat tracimy pieniądze, które zobowiązani są wpłacać przedsiębiorcy zarabiający na przewozie ładunków i pasażerów. Ciężarówki i autobusy jeżdżą za darmo po 1350 km dróg krajowych, które zgodnie z prawem już dawno temu powinny zostać objęte systemem e-TOLL. Straty budżetu państwa z tego tytułu sięgają 1,2 mld zł rocznie.
Moto- i monokultura
Co gorsza, niechęć do schylania się po pieniądze, które leżą na ulicy, wzmacnia w naszym kraju monokulturę samochodu. Ze wszystkimi społecznymi i środowiskowymi konsekwencjami tego modelu mobilności i logistyki. Zwolennicy zrównoważonego rozwoju mogą tylko rozłożyć ręce. Bo zgodne głosowania w tej kwestii doskonale ilustrują podejście polityków do haseł o zielonej mobilności, troski o klimat i walki z wykluczeniem transportowym.
Zniesienie poboru opłat na autostradach jest kolejnym krokiem kwestionującym europejską politykę transportową. Wyrazem systemowego sprzeciwu całej klasy politycznej, blokującej kluczową zasadę „użytkownik (i zanieczyszczający) płaci”. W czasie, gdy w większości krajów europejskich mobilizuje się mieszkańców do przesiadki z samochodów na transport zbiorowy, a logistyków do korzystania z kolei i przewozów intermodalnych, u nas główną motywacją jest strach przed kierowcami, którzy nie życzą sobie płatnych dróg, parkingów i obciążeń wliczanych w cenę paliwa.