Używając dużych skrótów myślowych, ostatnich kilka lat można podsumować następująco: ekspansywna polityka monetarna i fiskalna w USA, słabnące zaufanie do amerykańskiej gospodarki spowodowały załamanie się dolara. Ucieczka od tej waluty podbiła ceny aktywów na rynkach wschodzących oraz stała się przyczyną hossy na rynkach surowców oraz żywności. Ostatni akord – czyli kryzys subprime – był bezpośrednią przyczyną trwających ponad rok spadków na giełdach. Po części ubocznymi efektami tej sytuacji jest inflacja i wyższe stopy procentowe. Patrząc na wyceny, ofiarami są dolar amerykański, światowy sektor bankowy, rynek nieruchomości w kilku krajach oraz większość giełd, zwycięzcami zaś rynek surowców, żywności, euro oraz kilka walut krajów rozwijających się.

Trendy trwają w czasie, mam jednak wrażenie, że ten powoli się kończy. Dolar od jakiegoś czasu nie bije już nowych rekordów słabości. Trudno jest też sobie wyobrazić jakiekolwiek fundamentalne podstawy do jego dalszego osłabienia. Załóżmy teraz, że trend na tej walucie się odwróci i dolar – ku zdziwieniu wszystkich – wróci do poziomu np. 1,20 wobec euro. Choć nie mam takiej prognozy i nie wiem, jakie miałyby być podstawy takiego ruchu, to nie takie rzeczy dzieją się na rynkach finansowych. Zastanówmy się więc, jakie to miałoby konsekwencje.

Po pierwsze, w naturalnym odruchu wiary w utrzymanie się ostatnich korelacji na rynku finansowym prognozowałbym spadki cen surowców. Po drugie, spadki cen surowców to mniejsza presja inflacyjna. Jeśli banki w Europie zaczną obniżać stopy, to będzie to argumentem za umacnianiem się dolara i hossą na europejskich obligacjach. Po trzecie, powrót wiary w amerykańską gospodarkę da nadzieję giełdom światowym.

A co się stanie z walutami takich krajów, jak Polska? Z jednej strony mogą one stać się ofiarami odpływu kapitału do USA, z drugiej strony zaś beneficjentami powrotu apetytu na ryzyko. I ostatnie już pytanie, na które zupełnie nie znam odpowiedzi – co będzie inwestycją na miarę ropy naftowej, co porwie wyobraźnię mas?