Nareszcie chłodna ocena zaczęła dominować nad zbyt długo obecnym optymizmem. W końcu rząd przyznał, że nasz wzrost gospodarczy będzie zdecydowanie niższy od zakładanego w poprzednich prognozach, a to będzie oznaczało niższe dochody budżetu.
Taka sytuacja wymaga co prawda znalezienia 17 mld zł oszczędności, ale pozwala wybrać inną drogę do walki z kryzysem niż niektóre rządy na świecie. Państwo nie będzie się dodatkowo zadłużało, do czego nawoływało PiS. To szansa dla Polski, aby pozytywnie wyróżniać się na tle innych.
Dobrze też, że w końcu minister finansów zgodził się na jeszcze większe możliwości stosowania zaliczek przy projektach unijnych. Bo cóż innego, jeśli nie pieniądze z Unii Europejskiej, może nam pomóc łagodniej przejść przez okres dekoniunktury i szybciej wrócić na ścieżkę wyższego wzrostu gospodarczego.
Polskiej gospodarce z odsieczą idzie także Rada Polityki Pieniężnej, która zdecydowanie obniżyła stopy procentowe. Jeśli rząd rzeczywiście utrzyma finansowy rygor, to rada pewnie jeszcze nieraz zdecyduje się na obniżkę kosztu pieniądza. Teraz kluczowe będzie przełamanie oporów banków i ponowne uruchomienie przez nie kredytów dla firm i gospodarstw domowych. Dlatego dobrze się stało, że rząd wybrał pomoc kredytobiorcom, a nie bankom. Bo one na brak pieniędzy narzekać nie mogą.
Niewykluczone, że na zapowiedzianych na pierwszą połowę 2009 roku oszczędnościach się nie skończy. Druga połowa może być jeszcze gorsza. Szczęściem w nieszczęściu jest fakt (który zresztą potwierdził wczoraj sam premier), że kryzysowe sytuacje zmuszają polityków do radykalnych działań. Być może jest więc szansa, że doczekamy się w końcu rewolucyjnej przebudowy polskiego budżetu i zmniejszenia w nim udziału wydatków sztywnych. Do tego oczywiście potrzeba determinacji. Oraz zmiany wielu ustaw. Inaczej przy każdym spowolnieniu gospodarczym będziemy wracać do pytania: Gdzie doraźnie ciąć i komu zabrać?