Mało kto pamięta, kiedy przebicie bariery 3,50 zł za litr benzyny przyprawiało posiadaczy aut o palpitacje serca, bo teraz 6 zł przestaje robić wrażenie. I choć w ostatnich tygodniach słońce zaświeciło jaśniej, bo ceny zaczęły spadać, to szybko przyszło otrzeźwienie: z powrotem będzie drożej.
Na wzrost cen ropy, po którym Orlen podnosi ceny hurtowe paliw, a w konsekwencji ceny na stacjach, nic nie poradzimy. Można się irytować, gdy w odwrotnej sytuacji detal nie tanieje, bo właściciele stacji wykorzystują okazję do wyśrubowania marży. Ale najbardziej denerwujące są działania polityków, którzy niby chcą ulżyć kierowcom, snując plany obniżenia akcyzy, a z drugiej próbują ograniczać prawa wolnego rynku. Jak pokazują doświadczenia, źle się to odbija na konsumentach.
Bo niby czemu ma służyć pomysł wycofania alkoholu ze stacji benzynowych, który twórczo rozwijają senatorowie? Założenie, że w ten sposób da się ograniczyć liczbę pijanych za kółkiem, jest naiwne. Bardziej prawdopodobne okaże się zwiększenie liczby klientów alkoholowych melin, bo wieczorem wszystko inne poza stacjami jest pozamykane. Pewnym efektem będzie za to wzrost cen benzyny. Trudno bowiem oczekiwać, że brakujących zysków ze sklepów stacje nie będą chciały jakoś uzupełnić.
Senacka walka o trzeźwość zmotoryzowanych jest tak daleka od skuteczności, jak mierzona dystrybutorem siła nabywcza kierowców polskich od francuskich czy niemieckich. Tamci za przeciętną pensję kupią paliwa czterokrotnie więcej niż my. Tymczasem administracyjne mieszanie w paliwowym biznesie ten dystans tylko powiększy. W myśl zasady: nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.