Dzisiaj nasze prawo zdecydowanie nie nadąża za zmianami związanymi z Internetem. Prawa autorskie nigdy nie należały do zagadnień znajdujących się w obszarze szczególnego zainteresowania opinii publicznej. Tymczasem przez Polskę przetoczyło się już kilka fal piractwa – od zgrywania na kasety odtwarzanych w radiu piosenek czy całych albumów, wymieniania kaset wideo na już nieistniejącym stadionie XX-lecia, po kserowanie czego się tylko da, praktykowane zwłaszcza przez studentów.
Wytłumaczeń była cała masa – czasami faktycznie dana płyta nie była w kraju osiągalna, jednak o ile mógł to być argument w epoce PRL, to w latach 90. można już było zamawiać płyty nawet w niewielkich sklepach i sprowadzać je choćby z USA. Tanio nie było, ale jeśli ktoś chciał, mógł to zrobić legalnie.
Dzisiaj w zasadzie niewielu chce się za cokolwiek płacić – w zasadzie wszystko niedługo po premierze, albo nawet przed nią, jest za darmo w sieci: filmy, muzyka, książki. Jak długo jednak można tłumaczyć istnienie szeregu internetowych serwisów faktem, że jedynie umożliwiają one prezentowanie treści pochodzących od użytkowników, zaś korzystające z nich osoby chcą jedynie zapoznać się z ich zawartością. W domyśle – chcą sprawdzić, czy warto to kupić. Faktycznie większość nie kupuje nigdy, bo po co? Przecież oni – w domyśle artyści, reżyserzy – są bogaci, a wytwórnie są złodziejskie i to przecież nie kradzież.
Jest coraz więcej możliwości korzystania z muzyki czy oglądania filmów w Internecie także za darmo, ale z legalnych źródeł. Wystarczy poszukać, zamiast zasłaniać się argumentem, że chodzi przecież o wolny dostęp do zasobów kultury. Czy akurat to ma uzasadniać kradzież?