Małpowanie szablonów

Nie widziałem w ostatnim czasie dobrych polskich filmów, które mówiłyby coś istotnego o dzisiejszym człowieku, współczesności, sięgały odważnie po niewyeksploatowane środki, będące efektem artystycznych poszukiwań, a nie małpowaniem szablonów - mówi Krzysztof Stelmaszyk

Aktualizacja: 13.10.2007 14:16 Publikacja: 13.07.2007 14:06

Po skończeniu szkoły ciągle myślałem, że nie mogę zawieść moich profesorów, którzy byli dla mnie aut

Po skończeniu szkoły ciągle myślałem, że nie mogę zawieść moich profesorów, którzy byli dla mnie autorytetami

Foto: OKO NA ŚWIAT, Marcin Wziontek Marcin Wziontek

Niedawno powiedział pan, że polskie kino jest na poziomie Trzeciego Świata. To dość surowa ocena rodzimej kinematografii.

Krzysztof Stelmaszyk :

Jeśli tak powiedziałem, to przepraszam za takie sformułowanie, bo Trzeci Świat robi coraz lepsze filmy. Nie widziałem w ostatnim czasie dobrych polskich filmów, które mówiłyby coś istotnego o dzisiejszym człowieku, współczesności, sięgały odważnie po niewyeksploatowane środki, będące efektem artystycznych poszukiwań, a nie małpowaniem szablonów.

Ale ostatnio nie narzeka pan na brak filmowych propozycji.

No tak, ale są to głównie role serialowe. Ambitne filmy fabularne omijają mnie.

Przecież było "Pół serio", "Testosteron"...

Dwa filmy w ciągu kilku lat to nie za dużo.

Czuje pan niedosyt?

I to znaczny, jak widać, nie tylko jakości filmu polskiego i grania w nim. I nie jestem w tej kwestii odosobniony - podejrzewam, że podobne zdanie ma 99 procent polskich aktorów.

Od kilku lat gra pan w "Złotopolskich". Lubi pan tę rolę?

Nie. Żeby nie było nieporozumień - nie chcę umniejszać wartości serialu, który ma swoją wierną widownię. Jednak przestała mi odpowiadać rola, jaką mam w nim pełnić. Bo trudno nazwać graniem to, czego się ode mnie tam oczekuje. Przede wszystkim chodzi o to, żebym dobrze wyglądał. Zawsze w bardzo reprezentacyjnym mundurze oficera floty i równie ładnej czapce. Zgodnie ze scenariuszem nie powinienem z niej rezygnować, nawet gdy trzymam w rękach bukiet róż. Muszę przyznać, że to nie jest wyzwanie dla aktora.

Pod koniec lat 80. był pan przez kilka lat w Kanadzie. Może tam należało szukać swojej szansy?

Zanim wyjechałem, miałem już okazję grać epizody po angielsku. Okazało się, że to nie dla mnie. Granie w obcym języku wydawało mi się nieprawdziwe, obce. Kiedy wyjeżdżałem z Polski w 1988 roku, wziąłem rozejm z moją dotychczasową zawodową rzeczywistością. W ogóle nie zakładałem, że będę w Kanadzie pracował jako aktor. Chciałem spróbować czegoś innego, choć nie wiedziałem czego. W ogóle nie wiedziałem, jak będzie wyglądało moje dalsze życie.

Nie mogę uwierzyć, żeby młody aktor nagrodzony za rolę w przedstawieniu dyplomowym, po pięciu latach spędzonych na scenie w najlepszych warszawskich teatrach - Współczesnym i Dramatycznym - tak łatwo zrezygnował z zawodu.

Wtedy znalazłem się na zakręcie. Doszło do bolesnej konfrontacji moich wyobrażeń na temat zawodu aktora z uprawianiem go w rzeczywistości. I dojrzałem do zmian. Ten moment zbiegł się z trudną sytuacją w kraju - kiedy wyjeżdżałem, nie było jeszcze perspektywy Okrągłego Stołu i wiary w zmianę na lepsze. Wszyscy byli zmęczeni, nie tylko ja. Ale dobrze, że zdecydowałem się wtedy na wyjazd, bo to znaczyło, że jeszcze o coś mi chodzi.

Czym był pan tak rozgoryczony?

Nie obwiniałbym o to zewnętrznych okoliczności, ale raczej siebie. Źle rozumiałem swój zawód.

To znaczy jak?

Brakowało mi zdrowego psychicznego dystansu do tego, co robiłem. Po skończeniu szkoły ciągle myślałem, że nie mogę zawieść moich profesorów, którzy byli dla mnie autorytetami. To było jak przyciasny skafander hamujący każdy ruch. Nie byłem gotowy na podążanie własną drogą bez oglądania się na to, co powiedzą inni. Ostatnim przedstawienie, w jakim grałem przed wyjazdem, był "Ja, Feuerbach" z Tadeuszem Łomnickim. We dwóch byliśmy cały czas na scenie. Tyle że nie było partnerstwa w dialogu, bez którego nie ma teatru. Ale ja całkowicie pozwoliłem się zdominować. Nie postawiłem się, nie tupnąłem nogą. Nawet nie spróbowałem przeciwstawić się autorytetowi Łomnickiego, choć byłem już piąty rok aktorem. Może by ze mnie wtedy zrezygnował, ale miałbym poczucie, że postąpiłem tak, jak było trzeba. Do dziś mam żal do siebie, że nie stać mnie było, żeby spróbować stworzyć samodzielnie tę postać. Bo to nie była moja rola. Uważałem to za osobistą porażkę, choć przez lata nie przyznawałem się do tego. Ale teraz mam już dystans do siebie sprzed lat i mogę to powiedzieć. To była moja ostatnia praca, która przypieczętowała decyzję o wyjeździe.

Co pan robił w Kanadzie?

A co może robić facet z zawodem aktora w Ameryce, nie znając języka? Głównie pracowałem fizycznie w rozmaitych zawodach.

Nie był pan na ani jednym castingu?

Raz dla świętego spokoju poszedłem. Zapłaciłem 20 dolarów, po czym przysłali mi liścik obwieszczający, że rokuję duże nadzieje na przyszłość. Kończył się uprzejmym zapytaniem, jaki kurs sztuki aktorskiej wybieram i czy będę chciał za niego zapłacić kartą płatniczą czy gotówką.

Wrócił pan, bo tam się nie udało?

Po prostu okazało się, że chcę i mogę żyć w Polsce. Zarówno decyzja o wyjeździe, jak i o powrocie wywracały moje życie do góry nogami. Dla młodego aktora pięć lat nieobecności to epoka, wszystko trzeba zaczynać od nowa. Wielu dyrektorów mnie nie znało, nie pamiętało. W tej sytuacji zbawienna była pamięć Macieja Englerta, który mnie zaangażował do Teatru Współczesnego.

Rozczarował pana powrót na deski teatralne?

Cały czas byłem pełen nadziei. Ludzie, którzy uprawiają ten zawód, są ambitni, chcą mieć duże wyzwania. A ja po powrocie przez kilka lat grałem epizodyczne role halabardników i "panów trzecich". Ale z drugiej strony - sam tego przecież chciałem.

Pana teatralnym domem jest teraz Narodowy?

W tym domu goszczę jakoś średnio dwa razy w miesiącu. Tak się złożyło. Trafniej powiedzieć - jestem na angażu. Aktor jest zawsze nienasycony - i ten, który gra małą rólkę w teatrze raz na dwa sezony, i ten, który gra dużo. Teraz panuje moda, zgodnie z którą aktorzy dystansują się wobec swego zawodu, podkreślając, że jest niepoważny. I rzeczywiście, poważny zawód to ma lekarz. Ale czy to ma oznaczać, że mam swój zawód traktować lekceważąco?

Nie satysfakcjonuje pana, że jest osobą rozpoznawalną, popularną?

To jest drobna satysfakcja. Oczywiste jest jednak, że na tym nie można budować własnej kondycji.

Jeśli role nie przychodzą, to może trzeba samemu kreować wydarzenia, na przykład zająć się monodramem...

Teatr jednego aktora nigdy mnie nie interesował, to forma zastępcza. Dla mnie ważni są ludzie - partnerzy sceniczni, z którymi wspólnie kreuje się świat.

To może reżyseria. Asystentem reżysera już pan był.

Raczej byłem nim na papierze, bo u nas to zajęcie sprowadza się w teatrze do przynoszenia kawy. A jeśli idzie o reżyserię, to nie chciałbym zapeszać, ale właśnie pracuję nad irlandzką sztuką "Kamienie w kieszeniach". Koledzy z Teatru Montownia zwrócili się do mnie z propozycją, żebym spróbował. Próbuję. To znakomita okazja, bym skonfrontował swoje zarozumialstwo z rzeczywistością, zmierzył się z tym, co sobie wyobrażam, a efektem, jaki widzowie zobaczą na scenie. Akcja "Kamieni w kieszeniach" toczy się na irlandzkiej prowincji. W piękne plenery przyjeżdża tam ekipa amerykańskich filmowców, by nakręcić wysokobudżetowy film. Zatrudniają miejscowych statystów. Poznajemy dwóch z nich. To młodzi chłopcy, którzy są na rozdrożu swoich życiowych poszukiwań. Jednocześnie opowiadają nam tę historię, odgrywając członków amerykańskiej ekipy. Ale w czasie realizowania zdjęć dochodzi też do dramatu - młody człowiek popełnia samobójstwo. To dziwna sztuka, ale myślę, że daje szansę opowiedzenia o czymś istotnym.

O czym?

Że trzeba budować swoje życie, wsłuchując się w siebie, a nie naśladując innych. Żeby zaufać sobie, bo instynkt, intuicja podpowiadają nam najlepiej, co jest dla nas dobre. I nie można z tego rezygnować ze strachu, że się będzie innym niż większość.

Jak koledzy odbierają pańską postawę człowieka narzekającego?

Sam się dziwię, że aż tak narzekam, bo nie jestem frustratem, który siedzi w kącie z ponurą miną. Przeciwnie. Jestem aktywny i lubię życie. Mam wielu przyjaciół, czuję się lubiany. Dorosłem jednak na tyle, by nie udawać, że coś mi się podoba, kiedy tak nie jest. To niezbędne dla zdrowia psychicznego.

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"