To opowieść o genialnym niewidomym muzyku, o tragedii człowieka, który nie umiał poradzić sobie z życiem, a także o atmosferze lat 60. i początku 70. ubiegłego stulecia. Każdy z tych wątków jest równie fascynujący.
Mieczysława Kosza wspominają przyjaciele oraz muzycy. Można też posłuchać wypowiedzi samego artysty z obszernego wywiadu radiowego. Są fragmenty występów oraz nagrań. Nie zachowało się ich wiele, bo jego kariera jazzowa trwała niespełna siedem lat.
Kiedy jednak dziś słucha się, jak grał, łatwo zrozumieć, dlaczego zdobył uznanie w Austrii czy na festiwalu w Montreux, gdzie spotkał się też ze swym idolem Billem Evansem. Amerykański artysta zainteresował się młodym polskim pianistą i zaprosił na lunch. – Kiedy zorientował się, że Mietek nie zna angielskiego, a ja jedynie dukam, po prostu zajął się posiłkiem – opowiada perkusista Sergiusz Perkowski, który grał z Koszem w Montreux.Mimo wyraźnej fascynacji Evansem był niepowtarzalną indywidualnością. Słychać to nadal w jego lekkiej i naturalnej grze, w odważnych i nowatorskich improwizacjach. – Z nim mogłem realizować marzenia – wspomina kontrabasista Bronisław Suchanek.
W muzyce Kosza był jednak tragizm, czego chyba nie potrafili dostrzec koledzy. Cieszyli się swobodą, jaką jazz uzyskał w Polsce w latach 60. Grywano go w filharmoniach i klubach, przy nim tańczono, a muzycy byli otoczeni atrakcyjnymi dziewczynami.
Pozornie szczęśliwy był też Mieczysław Kosz, w rzeczywistości nie potrafił uporać się z traumatycznymi przeżyciami. Urodził się w wiosce Antoniówka koło Tomaszowa Lubelskiego, jako dziecko stopniowo zaczął tracić wzrok. Ojciec uważał go za nieudacznika i nie chciał wyłożyć pieniędzy na operację, która mogła być ratunkiem dla chłopca. Skończył jednak szkołę muzyczną dla niewidomych oraz średnią szkołę muzyczną w Krakowie i szybko zdobył uznanie.