24 stycznia 1975 roku. Opera w Kolonii. Koncert jazzmana Keitha Jarretta, który improwizuje, grając na fortepianie. Jest na scenie sam. 11 miesięcy później ukazuje się nagranie tego koncertu. Szybko staje się najlepiej sprzedającą się jazzową płytą solową wszech czasów. Jej sprzedaż sięga 4 milionów kopii.
Ale „Dziewczyna z Kolonii” izraelskiego reżysera Ido Fluka nie jest opowieścią o Jarrecie, tylko o nastolatce, która zorganizowała koncert.
Zaczyna się od wielkiej fety. To pięćdziesiąte urodziny Very Brandes, kobiety sukcesu, producentki muzycznej, współzałożycielki wytwórni płytowej CMP, właścicielki firmy veraBra Records, organizatorki koncertów i tras wielu artystów. I tylko jej ojciec rzuca uwagę, że córka jest jego największym życiowym rozczarowaniem. Zakochała się w muzyce, a przecież – jak on – mogła być wziętym dentystą.
Szaleństwo Very Brandes
Potem już Fluk cofa się do pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Vera ma 16 lat. No i zamiast o stomatologii myśli o muzyce. Pełnej zapału i inwencji dziewczynie organizację swojej trasy koncertowej powierza saksofonista Ronnie Scott. A Vera ma wielkie marzenie: w Berlinie usłyszała improwizację Keitha Jarretta i w swoim cyklu New Jazz chce zorganizować jego koncert solo w rodzinnej Kolonii. Dopina swego, jednak w ostatniej chwili jest bliska fiaska. Zamiast zamówionego fortepianu Bösendorfera do Opery przyjechał rozklekotany instrument, na którym zmęczony Jarrett nie chce grać. Dziewczyna robi wszystko, by koncert doszedł do skutku. I właśnie ta muzyka, która ostatecznie wówczas powstanie, stanie się jedną z najwspanialszych jazzowych solówek.