Bohaterką informacji była już jednak tylko Kora. Wiadomo, Marek Jackowski mieszka we Włoszech i dotrzeć do niego jest niezwykle trudno! Nie ma telefonów, Internetu, Skype’a, korespondentów. Tymczasem umknęła ważna kwestia. Nie mam ambicji Joanny Szczepkowskiej, która ogłosiła koniec komunizmu, ale tak się składa, że jakoś trzeba oznajmić koniec polskiego rocka. Oczywiście w formie, jaką pamiętamy z czasów komunizmu. A więc zbuntowanego, krytycznego wobec rzeczywistości. Wolnego od związków z nadawcami, wydawcami i reklamodawcami. Chodzi o to, że muzykowanie przestało być dla wielu naszych rockowych legend powołaniem i misją, a stało się zajęciem w rozrywce i niewiele ma wspólnego z dawną artystyczną niezależnością.
– Nic się nie skończyło, gram dalej pod szyldem Kora, śpiewam repertuar Maanamu, bo firmowałam wszystkie płyty – protestuje Kora. – Marek był, owszem, ale w końcu górę wziął jego egoizm. Kiedy był zmęczony, nie jeździł na koncerty. Dla mnie muzyka jest priorytetem.
Łatwo jest rzucać oskarżenia. To takie polskie. Ale Maanam jako symbol komercjalizacji polskiego rocka jest faktem, choć brzmi to jak złośliwość losu. Wielu znawców show-biznesu ostrzegało, że początkiem końca są wielkie niebiletowane koncerty.
– To bzdura – oburza się Kora. – Kiedy na początku lat 90. sprzedawaliśmy po kilkaset tysięcy egzemplarzy każdego albumu, chcieliśmy współpracować z prywatnymi mediami, bo się nam wydawało, że poszerzymy obszar wolności. To dotyczyło mojego udziału w TVN, rozkręcaniu RMF FM. Stąd się wzięła Wielka Majówka Radia Zet. Wtedy wszystkie nasze piosenki wchodziły na radiową antenę. Teraz komercyjne radia odwróciły się od nas, a darmowe koncerty odzwyczaiły ludzi od kupowania biletów. Nie spodziewaliśmy się tego, bo nie wychowaliśmy się w kapitalizmie. W czasie transformacji robi się takie błędy.