Mathieu Amalric - rozmowa

Mathieu Amalric o „Wenus w futrze", Polańskim, aktorstwie i reżyserii - opowiada Barbarze Hollender.

Aktualizacja: 07.11.2013 17:56 Publikacja: 07.11.2013 17:30

Mathieu Amalric ?w „Wenus ?w futrze”. ?Film od piątku ?w kinach

Mathieu Amalric ?w „Wenus ?w futrze”. ?Film od piątku ?w kinach

Foto: Monolith films

W „Wenus w futrze" czuje się pan alter ego Romana Polańskiego? Gra pan reżysera i wygląda dokładnie tak, jak on wyglądał czterdzieści lat temu.

Czasem rzeczywiście ludzie nas mylą. Zdarzyło mi się nie raz, że ktoś podszedł, pytając: „Czy mógłbym prosić o autograf, panie Polański?". Ale w tym filmie nie jestem jego odbiciem. Gram koszmarnego faceta, który jest przekonany, że wie wszystko i ma nieograniczoną władzę. A tak naprawdę jest głupim dupkiem, który nie ma pojęcia, czym jest teatr. 95 procent ludzi w tym biznesie to podobni ignoranci. No, może 85 procent. Ale nie Roman. On jest profesjonalistą.

Ma opinię człowieka bardzo trudnego we współpracy. Niemal tyrana.

Rozmowa z Romanem Polańskim


Jest wymagający i precyzyjny. Ale tyran? Nie. Bo on nienawidzi pewności siebie, nie przychodzi na plan z gotowymi, ułożonymi w głowie scenami, stale szuka nowych rozwiązań. Słucha uwag każdego członka ekipy, kimkolwiek by on był. Oczywiście gdy czuje, że robią ten sam film. Ale takie jest prawo reżysera.

W końcu to on decyduje. „Wenus w futrze" Romana Polańskiego to perełka. Film inteligentny, błyskotliwy, świetnie zrealizowany i rewelacyjnie zagrany - pisze Barbara Hollender.

Miał pan tremę pierwszy raz współpracując z Polańskim?

Wszystko odbyło się tak szybko, że nie zdążyłem się przestraszyć. Thomasa miał zagrać ktoś inny. Kto? Proszę znaleźć w Internecie. Roman zaproponował mi tę rolę 10 dni przed zdjęciami. Zdecydował się na mnie pewnie dlatego, że kilka razy grałem z Emmanuelle. Przeczytałem scenariusz i pomyślałem: „Teraz muszę zadzwonić do Polańskiego i powiedzieć mu coś mądrego". Ale on natychmiast rzucił: „To zabawne, prawda? Będziemy się świetnie bawić. Co robisz po południu?" Dwie godziny później czytaliśmy razem tekst. Właśnie: nie analizowaliśmy, lecz czytaliśmy. Roman nie rozmawia o ideach, tylko o szczegółach.

Jak pracuje na planie?

Bardzo „technicznie". Daje uwagi w stylu: „Usiądź na kanapie. Nie kładź ręki w ten sposób. Spójrz teraz na nią". Właściwie dopiero kiedy obejrzałem gotowy film zrozumiałem, jak szalone było to przedsięwzięcie. Bo na planie się tego nie czuło. Może poza momentami, gdy Emmanuelle zaczynała się z Romanem przekomarzać. Wtedy nie przestawaliśmy się śmiać. Ona uwielbia doprowadzać męża do szaleństwa. Jak mówił: „Emmanuelle, obróć głowę w prawo", patrzyła w w lewo. „W prawo" — przerywał. A ona znowu w lewo. Na to Roman: „Emmanuelle, to mój film. Ja naprawdę wiem, jak się robi kino". A ona: „No, proszę, jaki uparty. Z kim ja żyję..."

W „Wenus w futrze" grana przez Emmanuelle Seignier Wanda mówi: „Wiem czym jest sadomasochizm. Pracuję w teatrze". Relacja reżyser-aktor naprawdę jest polem bitwy?

W sztuce, którą tworzy się wspólnie, zawsze jest jakaś walka o siebie, własne ja, dominację nad innymi. A to nie jest gra łatwa. Ma wiele wspólnego z pragnieniami i żądzami. Kto dominuje nad kim? Teoretycznie aktor jest tu w gorszej pozycji niż reżyser. Musi mu się poddać. Rozmawiałem z Leą Seydoux, która po „Życiu Adeli" czuła się fatalnie sponiewierana. Ale ona przecież chciała zagrać u Kechiche'a i wiedziała, co ją czeka. Potem pytała sama siebie - dlaczego na to poszła?

Film wyszedł zachwycający, zdobył Złotą Palmę w Cannes. Może aktorzy czekają na takie wyzwania? Przekraczanie granic?

Z pewnością. Choć ich samopoczucie zależy wtedy od osobowości reżysera. W filmie Romana czuje się, że oboje z Emmanuelle czerpiemy z gry przyjemność. Nie trzeba aktora wykończyć, żeby osiągnąć zamierzony efekt. Zresztą samo reżyserowanie też bywa trudne i ma w sobie sporą dawkę masochizmu.

Pan zawsze podkreśla, że przede wszystkim czuje się reżyserem.

Chciałem nim być od 17 roku życia. Wychowałem się w środowisku intelektualnym, moja matka była krytykiem literackim, ojciec — dziennikarzem, korespondentem zagranicznym „Le Monde'u". Jeden z ich przyjaciół polecił mnie Louisowi Malle'owi i tak się zaczęło. Przeszedłem przez różne stadia wtajemniczenia. Byłem asystentem reżysera, montażysty, sam kręciłem krótkie etiudy. Aktorstwo to trochę przypadek. Wynalazł mnie jako aktora Arnaud Deplaichain, dając mi pierwszą dużą rolę w „O co chodzi w seksie?". Miałem wtedy trzydziestkę. Do dzisiaj czuję się przede wszystkim reżyserem, a aktorstwo traktuję jako coś dodatkowego, jeden z wielu zawodów filmowych, jakie można uprawiać.

Nie wierzę. Ma pan na koncie ponad 80 ról, bawi się pan też z Hollywoodem.

Role przyjmuję, jak nie mogę odmówić. Jak chcę się spotkać z przyjaciółmi albo artystami, których szanuję. No, kto odmówiłby Romanowi Polańskiemu? Albo Sophie Filliere, gdy na dodatek mam grać z Emmanuelle Devos, z którą tworzymy na ekranie pary od dwudziestu lat? Albo Arnaud Desplechinowi? Czy Spielbergowi albo Wesowi Andersonowi? Ale z tym Hollywoodem to nie tak. W Ameryce mieszkałem jakiś czas jako dziecko, z rodzicami, jednak nigdy tam nie grałem. „Monachium" Spielberga było kręcone w Europie, podobnie jak niedawny „The Grand Budapest Hotel" Andersona. A „Quantum of Solace"? Bond to całkowicie brytyjski projekt. Nie ciągnie mnie Hollywood. Jestem Europejczykiem.

Podobnie jak Polański ma pan polskie korzenie.

Korzenie... Nie lubię tego słowa. Moja babka przyjechała z rodzicami do Paryża, gdy miała dwa lata, w 1904 roku. Rosła jako Paryżanka. To były wspaniałe czasy. Nikt nie wypominał Ci, że jesteś Żydówką. Dopiero po kryzysie lat 30. zaczęły się podziały, które doprowadziły do wybuchów nienawiści. Współczesne dywagacje o szukaniu tożsamości też wydają mi się niebezpieczne. Dzisiaj wystarczy, że nie pochodzi się z tej samem wioski, żeby czuć wzajemną niechęć. Przeświadczenie, że trzeba być „skądś" spycha nas w straszną stronę. A religia? Ta dzieli najbardziej. Arabowie nie są we Francji akceptowani. We własnym kraju czują się inni i często traktowani są jak wrogowie. W latach 20. we Francji wszyscy byli Francuzami. Moja babka też. Dlatego nie zastanawiam się nad korzeniami. Roman Polański może być dla mnie Polakiem, Francuzem, nawet Amerykaninem, choć do Stanów nie może pojechać. A ja wolę myśleć o sobie jako o reżyserze europejskim.

Jednak reżyserze?

Tak, bo choć za dużo ostatnio gram, robienie własnych filmów jest dla mnie najważniejsze. Miałem wielką satysfakcję, gdy trzy lata temu dostałem w Cannes nagrodę za reżyserię „Tournee". Pracując przy „Wenus..." nocami pisałem scenariusz swojej piątej fabuły „La chambre bleue". To adaptacja prozy George'a Simenona. Reżyserowanie to wielka frajda: stając za kamerą spełniam młodzieńcze marzenia. A czy może być coś piękniejszego?

W „Wenus w futrze" czuje się pan alter ego Romana Polańskiego? Gra pan reżysera i wygląda dokładnie tak, jak on wyglądał czterdzieści lat temu.

Czasem rzeczywiście ludzie nas mylą. Zdarzyło mi się nie raz, że ktoś podszedł, pytając: „Czy mógłbym prosić o autograf, panie Polański?". Ale w tym filmie nie jestem jego odbiciem. Gram koszmarnego faceta, który jest przekonany, że wie wszystko i ma nieograniczoną władzę. A tak naprawdę jest głupim dupkiem, który nie ma pojęcia, czym jest teatr. 95 procent ludzi w tym biznesie to podobni ignoranci. No, może 85 procent. Ale nie Roman. On jest profesjonalistą.

Pozostało 90% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"