Pan zawsze podkreśla, że przede wszystkim czuje się reżyserem.
Chciałem nim być od 17 roku życia. Wychowałem się w środowisku intelektualnym, moja matka była krytykiem literackim, ojciec — dziennikarzem, korespondentem zagranicznym „Le Monde'u". Jeden z ich przyjaciół polecił mnie Louisowi Malle'owi i tak się zaczęło. Przeszedłem przez różne stadia wtajemniczenia. Byłem asystentem reżysera, montażysty, sam kręciłem krótkie etiudy. Aktorstwo to trochę przypadek. Wynalazł mnie jako aktora Arnaud Deplaichain, dając mi pierwszą dużą rolę w „O co chodzi w seksie?". Miałem wtedy trzydziestkę. Do dzisiaj czuję się przede wszystkim reżyserem, a aktorstwo traktuję jako coś dodatkowego, jeden z wielu zawodów filmowych, jakie można uprawiać.
Nie wierzę. Ma pan na koncie ponad 80 ról, bawi się pan też z Hollywoodem.
Role przyjmuję, jak nie mogę odmówić. Jak chcę się spotkać z przyjaciółmi albo artystami, których szanuję. No, kto odmówiłby Romanowi Polańskiemu? Albo Sophie Filliere, gdy na dodatek mam grać z Emmanuelle Devos, z którą tworzymy na ekranie pary od dwudziestu lat? Albo Arnaud Desplechinowi? Czy Spielbergowi albo Wesowi Andersonowi? Ale z tym Hollywoodem to nie tak. W Ameryce mieszkałem jakiś czas jako dziecko, z rodzicami, jednak nigdy tam nie grałem. „Monachium" Spielberga było kręcone w Europie, podobnie jak niedawny „The Grand Budapest Hotel" Andersona. A „Quantum of Solace"? Bond to całkowicie brytyjski projekt. Nie ciągnie mnie Hollywood. Jestem Europejczykiem.