Kiedy na początku jak z niebytu wyłania się wyciszony motyw orkiestrowego wstępu, warszawska publiczność tradycyjnie jeszcze wierci się i kończy rozmowy. Coś jednak po chwili narzuca jej skupienie. W ten oto sposób działa muzyka Richarda Wagnera, pod warunkiem że jest dobrze zagrana.
Tak zdarzyło się na „Lohengrinie" w Operze Narodowej, której orkiestra miewa wzloty i upadki, a pracują z nią często przypadkowi dyrygenci. Teraz wzniosła się na wyżyny, grała równo, możliwie najładniejszym dźwiękiem, a proporcje brzmień były wyważone. Sprawił to dyrygent Stefan Soltesz, wystarczy porównać dwa zróżnicowane wstępy do I i III aktu pod jego batutą, by dostrzec, jak wiele osiągnął.
Soltesz wręcz stał się kreatorem tego „Lohengrina". Udowodnił, że każdy akord charakteryzuje bohaterów i współuczestniczy w akcji. I obalił mit, że muzyka Wagnera jest nadęta i hałaśliwa. Pokazał, że jest potężna, ale też delikatna i melodyjna jak opera włoska. Orkiestrę wsparł zaś chór, potrafiący wyrazić rozpiętość emocji, od dziarskiej pieśni wojennej do lęku przed boską tajemnicą.
W dramatach Wagnera zawsze jest konflikt zróżnicowanych uczuć. W „Lohengrinie" jest delikatna i niewinna Elsa, a także podstępna Ortrud. Amerykanka Mary Mills (Elsa) obdarzona sopranem mocnym, ale o pięknych pianach, wykorzystała swoją szansę. Anna Lubańska (Ortud) jest diametralnie różna – mroczna, jej głos przebija się przez potężną orkiestrę, a mimo to niemal zawsze zachowuje naturalną, soczystą barwę.