Czy jednak ktokolwiek z telewidzów potrafi zanucić melodię choć jednej z konkursowych piosenek? Wątpię, bo nie było żadnej zasługującej na uwagę. W swej idei konkurs przypomina bardziej zawody sportowe, gdzie najważniejszy jest wynik i narodowość zwycięzcy. Telewizyjna oprawa zrobiła z konkursu muzyczny cyrk z ewolucjami, oślepiający widzów błyskami i stępiający słuch monotonnym rytmem.
Nasi reprezentanci postawili na rap i hip hop. W rytmicznym utworze „My Słowianie" śpiewanym, czy raczej melodeklamowanym po polsku i po angielsku nie ma nawet zarysu melodii. Mamy za to urodziwe modelki, które, jedna piorąc na tarze, a druga ubijając masło w kierzance, nadają piosence erotyczne podteksty. Czy to najlepsze, co Polska może pokazać Europie?
Duńczycy, gospodarze tegorocznego konkursu odrobili lekcję na piątkę. Przygotowali efektowny, wartki show, w którym muzyka okazała się tylko dodatkiem. Od kiedy w Brighton w 1974 r. piosenką „Waterloo" zwyciężyła ABBA, konkurs Eurowizji nie jest źródłem przebojów ani indywidualności. Jeszcze tylko jedna artystka doceniona w konkursie zrobiła światową karierę, a była to Celine Dion, zwyciężczyni z 1988 r.
Komentujący transmisję telewizyjną Artur Orzech podkreślał kilkakrotnie, że reprezentant Austrii Thomas Neuwirth występujący pod pseudonimem Conchita Wurst wygra konkurs i trudno się z nim nie zgodzić. Nie dlatego, że piosenka w jego wykonaniu jest najlepsza, ale dlatego, że wykonuje ją „kobieta z brodą". Bo na scenie Thomas występuje przebrany za kobietę, męskie cechy podkreślając brodą. A w każdym cyrku, nawet najgorszym, „kobieta z brodą" była największą atrakcją.