„Fire at Sea" to film o Lampedusie – liczącej zaledwie 6 tys. mieszkańców wysepce na Morzu Śródziemnym, do której brzegów od ponad 20 lat dobijają łodzie z nielegalnymi emigrantami z Afryki, Bliskiego Wschodu.
– Gdy zaczynałem zdjęcia, stałem się świadkiem zatonięcia u wybrzeży Lampedusy łodzi, na której byli ludzie z Somalii, z Erytrei. Nagle podeszła do mnie śmierć. Rozpoznawałem twarze zapamiętane z dzieciństwa – mówił reżyser, który sam urodził się w Erytrei. – Potem widziałem setki uchodźców. Pomyślałem, że muszę światu pokazać ich rozpacz i desperację. Nie możemy udawać, że tego nie widzimy. Ci ludzie uciekają z własnych krajów przed cierpieniem, torturami. Umierają na naszych oczach. Jesteśmy za ich tragedię współodpowiedzialni.
Rosi zrobił film o dwóch światach. Pokazał codzienność małej miejscowej społeczności, ale także los tych, którzy płacą 1500 euro za miejsce na górnym pokładzie łodzi, 1000 – na środkowym pokładzie i 800 – na najniższym, gdzie umiera się z duchoty, gorąca, braku tlenu.
– Nie można przywyknąć do widoku martwych dzieci, do ładowania ciał do czarnych worków – mówi jeden z bohaterów „Fire at Sea" doktor Pietro Bertolo. W sobotę na konferencji prasowej w Berlinie jego głos zabrzmiał równie dramatycznie:
– Festiwal filmowy to nie mój świat, jestem lekarzem. Zajmuję się mieszkańcami Lampedusy, ale gdy my tu siedzimy w Berlinie, do brzegów mojej wyspy przybija kolejna łódź z uchodźcami. Dzisiaj dziękuję Gianfranco i wszystkim, którzy dali mi możliwość pokazania życia na Lampedusie, opowiedzenia o wielkiej migracji.
Politycznym głosem stała się również nagrodzona Srebrnym Niedźwiedziem „Śmierć w Sarajewie" Danisa Tanovicia. W setną rocznicę zabójstwa księcia Ferdynanda i wybuchu I wojny światowej do Sarajewa zjeżdżają politycy na uroczystą sesję. Na dachu hotelu Europa trwa nagrywanie telewizyjnego programu i dyskusja o rodzącym się nacjonalizmie. A pracownicy hotelu, nieopłacani od kilku miesięcy, szykują się do strajku.