To było dziesięć dni niepodobnych do innych w polskim życiu muzycznym. W tak krótkim czasie odbyła się w Operze Krakowskiej pierwsza w dziejach tego miasta premiera dramatu Richarda Wagnera (wybrano „Tannhäusera"), a warszawska publiczność mogła poznać dwie interpretacje najwspanialszej w dziejach muzycznej historii miłosnej – „Tristana i Izoldy" – w Filharmonii Narodowej i w Operze Narodowej.
Likwidujemy w ten sposób istotną lukę w znajomości światowego dziedzictwa. Można Wagnera nie lubić, ale należy poznać. Jego muzyka przestała już być obciążona bagażem politycznych konotacji, które sprawiły, że w PRL, na Ziemiach Odzyskanych, nie wolno było inscenizować Niemca z Bayreuth. Odium ciążyło na nim nawet po transformacji: gdy w 2001 r. Opera Śląska wystawiła „Tannhäusera", zaśpiewano go po polsku.
Orkiestry górą
Czas podejrzliwego stosunku do Wagnera mamy chyba za sobą i teraz, co ważne, sami próbujemy się z nim zmierzyć. A we wszystkich czerwcowych wydarzeniach zaskakująco wysoki poziom zaprezentowały polskie orkiestry.
W Filharmonii Narodowej Jacek Kaspszyk dał wręcz autorską wersję „Tristana i Izoldy", przemyślaną od początkowego wstępu, zagranego w tempie spowolnionym do granic możliwości. Inna była interpretacja Stefana Soltesza, jej atutem była precyzja oraz soczyste brzmienie orkiestry Opery Narodowej, która stała się współkreatorem dramaturgii spektaklu. Ten zespół jeszcze kilka lat temu nie byłby w stanie się zmierzyć z tak skomplikowaną partyturą.
Dobrze zaprezentowała się w „Tannhäuserze" orkiestra Opery Krakowskiej pod wodzą Tomasza Tokarczyka. Kraków ambitnie postanowił zrealizować premierę wyłącznie własnymi siłami. Cała obsada starannie przygotowała swoje partie od strony wokalnej. Zabrakło tylko jednego: śpiewania ze zrozumieniem.