Korespondencja z Wałbrzycha
W sklepie Mikrus naprzeciwko lokalu wyborczego w dzielnicy Sobięcin wczoraj do popołudnia poszło tylko jedno tanie wino Malinowe Mocne. W sklepie winnocukierniczym koło innego lokalu wyborczego w dzielnicy również zastój. – Nie sprzedałam ani jednego "dżambolaja" – pani Ania, sprzedawczyni, pokazuje półkę zapełnioną Killerem i XXL. Tanie wina w tej najbiedniejszej dzielnicy Wałbrzycha były głównym środkiem płatniczym za głosy w jesiennych wyborach samorządowych. Kupowano je na kandydata PO na taką skalę, że sąd nakazał powtórkę głosowania.
Wałbrzyszanie, którzy w środku wakacji ruszyli do urn, nie ukrywali, że wstydzą się za swoje miasto. Po skandalu z kupowaniem głosów, tydzień temu wybuchła nowa afera. Dwaj byli prezesi miejskich spółek zawiadomili prokuraturę o rzekomym wymuszaniu na nich pieniędzy na nielegalne finansowanie PO, zarówno z pensji, jak i nagród. Pieniądze miały być też wyprowadzane z kasy wałbrzyskiego MPK. Politycy, wśród nich parlamentarzyści, zawiadomili z kolei prokuratora o pomówieniach rzucanych przez osobę, która miała zdefraudować w MPK pół miliona złotych.
Tak gorącą atmosferę podgrzały ostrzeżenia komitetów przed możliwymi prowokacjami rywali.
Ale wybory według policji miały spokojny przebieg. Każdy z kilkudziesięciu lokali ochraniało po dwóch umundurowanych policjantów i po kilku innych w cywilu.