Chodzi o resocjalizację skazanych przez pracę, która zakończyła się kompromitującą wpadką: u więźniów znaleziono rzeczy, których nie powinni mieć, w tym amunicję i pendrive'y.
Aferę w październiku 2014 r. ujawniliśmy w „Rzeczpospolitej".
Krakowska prokuratura, która wszczęła śledztwo, aby wyjaśnić wszystkie okoliczności sprawy, wyłączyła się z niego. – Współpracujemy z policjantami, więc nie my powinniśmy badać ich zachowania – mówi Bogusława Marcinkowska z Prokuratury Okręgowej w Krakowie.
Śledztwo przejęła Prokuratura Okręgowa w Kielcach. Jej rzecznik Daniel Prokopowicz mówi: – Około 20 świadków już zostało przesłuchanych, kilkudziesięciu kolejnych to czeka. Zabezpieczyliśmy dokumentację dotyczącą pracy skazanych.
Co zeznali świadkowie (skazani i policjanci), nie wiadomo – właśnie dlatego, że kolejne przesłuchania dopiero się odbędą.
Jak pisaliśmy, 39 więźniów przez prawie rok sprzątało i remontowało gmach komendy. Pracę dostał nawet człowiek skazany za zabójstwo i brutalne napady na właścicieli kantorów.
Według rozmówców „Rzeczpospolitej" skazani nie tylko sprzątali, ale i swobodnie poruszali się po budynku, korzystając np. z siłowni, wychodzili też do miasta. Policjanci, nie wiedząc, z kim mają do czynienia, traktowali ich jak swoich. Gdy sprawa wyszła na jaw, obawiali się, że skazani mogli poznać ich tajemnice (małopolski komendant Mariusz Dąbek uspokajał, że nic nie wyciekło).
Według naszych źródeł w telefonie wniesionym do komendy przez jednego z więźniów miały być zdjęcia i numery policyjnych aut oraz tabliczek na gabinetach funkcjonariuszy. Te tabliczki po wybuchu afery zmieniono, choć policja zastrzega, że zrobiono to z powodu remontu.