Kościół nie brał udziału w ludobójstwie

W ogóle nie było mnie w Rwandzie podczas ludobójstwa - mówi w rozmowie z KAI abp Henryk Hoser

Publikacja: 11.07.2013 09:00

Abp Henryk Hoser

Abp Henryk Hoser

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Red

KAI: „Newsweek" w artykule Aleksandry Pawlickiej: "Karząca ręka Boga" (nr 27/2013) stawia Księdzu Arcybiskupowi zarzut, że pełniąc rolę nuncjusza apostolskiego w Rwandzie milczał wobec dokonywanego tam na masową skalę ludobójstwa w 1994 r.

Abp Henryk Hoser:

Ta informacja jest nieprawdziwa, jak zresztą większość zawartych w tym tekście. Pani Pawlicka pisze jakobym w czasie ludobójstwa w Rwandzie pełnił funkcję nuncjusza apostolskiego. Tymczasem - podczas ludobójstwa, które trwało w Rwandzie od początku kwietnia do lipca 1994 r. - w ogóle mnie tam nie było. Na początku września 1993 r. wyjechałem z Rwandy, aby odbyć tzw. rok formacyjny. Przez pierwsze trzy miesiące przebywałem w Jerozolimie, następnie na stażu ultrasonografii w Warszawie w Szpitalu Bródnowskim, a wreszcie w Rzymie na intensywnym kursie języka włoskiego. Do Rwandy powróciłem dopiero na początku sierpnia 1994 r., kiedy fala ludobójstwa wygasła. Poza tym nigdy nie byłem nuncjuszem apostolskim.

W tym okresie nuncjuszem apostolskim w Rwandzie był dzisiejszy kardynał Giuseppe Bertello. Jednak - wraz z innymi ambasadorami - opuścił on Rwandę na początku narastających aktów ludobójstwa w kwietniu 1994 r.

Kiedy, w ramach wspomnianego roku formacyjnego, wiosną 1994 r. przebywałem w Rzymie, zostałem mianowany ekspertem na pierwsze zgromadzenie Synodu Biskupów dla Afryki. Rozpoczęło się ono w Watykanie w kwietniu 1994 r. i zbiegło się w czasie z masowymi zbrodniami ludobójstwa w Rwandzie. Na synodzie byłem jedynym przedstawicielem tego kraju, gdyż biskupom stamtąd nie udało się dojechać. Z ław synodu wraz z innymi biskupami, w większości afrykańskimi, obserwowaliśmy to, co się tam działo. Moją rolą – jako misjonarza, który spędził w Rwandzie 20 lat - było wyjaśnianie o co rzeczywiście chodzi.

Co się stało, że nagle plemiona Hutu i Tutsi, żyjące ze sobą przez pokolenia w pokoju, nagle zaczęły się tak okrutnie traktować?

Ludobójstwo w Rwandzie było przede wszystkim wynikiem trwającej przez 4 lata wojny domowej, która rozpoczęła się 1 października 1990 r. Wojna ta - w dużej mierze o charakterze etnicznym - trwała od czterech lat i następowała stopniowa jej eskalacja. Nikt nie wie, że w 1993 r. milion Rwandyjczyków żyło w obozach we własnym kraju, gdyż zostali zepchnięci z północy przez nacierające oddziały Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego, zdominowanego przez ludność z plemienia Tutsi.

Co Polacy wiedzą o zbrodni wołyńskiej?

Podjęte zostały próby zakończenia wojny poprzez porozumienie z Arusha, zawarte w 1993 r. przez rząd Rwandy reprezentujący plemię większościowe, ale nie tylko, a Rwandyjskim Frontem Patriotycznym. Kraj został podzielony na trzy strefy: okupowaną przez Rwandyjski Front Patriotyczny, strefę neutralną oraz rządową na południu. Napięcie narastało. Zapalnikiem uruchamiającym wybuch stało się zestrzelenie samolotu z dwoma prezydentami Hutu z Rwandy i Burundi. 6 kwietnia 1994 r. samolot wiozący rwandyjskiego prezydenta Juvénal Habyarimana oraz Cyprien Ntaryamira, prezydenta Burundi, został zestrzelony nad Kigali. Obaj prezydenci zginęli w tej katastrofie. Mimo że nie udało się z pewnością stwierdzić kto stał za tym zamachem, został on odczytany jako jednoznaczny sygnał rozpoczynający masakrę. Bojówki siepaczy rozpoczęły łapanie i mordowanie każdego napotkanego Tutsi lub podejrzanego, że takim jest.

Drugim czynnikiem wspierającym ludobójstwo była decyzja wycofania 3 tys. żołnierzy z Rwandy z misji ONZ - MINUAR. Motywem była prawdopodobnie porażka Amerykanów w Somali, gdzie misja ONZ skończyła się klęską. Wycofanie sił ONZ umożliwiło masowe morderstwa, które trwały przez 3 miesiące. Ludobójstwo trwało przez trzy miesiące: kwiecień, maj czerwiec 1994 r. W początku lipca wojska Patriotycznego Frontu Rwandyjskiego, które przybyły z Ugandy, zajęły stolicę co zapewniło względny spokój. Nie towarzyszyło temu jednak rozwiązanie polityczne i taka sytuacja trwa do dziś. Zwycięskie rządy FPR uprawiają „polityczną poprawność", daleko posuniętej asymetrii: jedni mordowali, drudzy nie.

Kiedy Ksiądz Arcybiskup powrócił do Rwandy i co tam zastał?

W lipcu 1994 r. wezwano mnie z Polski do Watykanu, by powierzyć mi funkcję wizytatora apostolskiego. Kiedy przyjechałem do Rwandy 5 sierpnia, ofensywa FPR już się zakończyła. Jednak jej ślady były świeże i widoczne, a trupy niekiedy jeszcze nie były pogrzebane.

Funkcja wizytatora apostolskiego jest ze swej istoty krótka. W moim przypadku trwała ona półtora roku do 4 marca 1996 r. Zakończyła się kiedy Ojciec Święty mianował nuncjuszem apostolskim w Rwandzie abp. Juliusza Janusza, też Polaka. W czasie mojej misji wizytatora przygotowałem dla Stolicy Apostolskiej 24 raporty opisujące sytuację w Rwandzie w czasie bezpośrednio po zakończeniu wojny domowej. Przez pierwszy okres towarzyszył mi inny watykański dyplomata w randze chargé d'affaires, ksiądz wietnamskiego pochodzenia, Pierre Nguyen Van Tot. Dziś jest on nuncjuszem w Costa Rica.

Moim zadaniem była przede wszystkim pomoc miejscowemu Kościołowi i episkopatowi w powrocie do normalnego życia. Chodziło o pomoc w odbudowie życia kościelnego po stratach, jakiego Kościół doznał podczas ludobójstwa. Dużo podróżowałem po całym kraju. Musiałem mianować administratorów dla tych diecezji, które zostały pozbawione swych pasterzy. Wiele wysiłku i uwagi poświęcałem kontaktom i organizowaniu opieki nad tymi Rwandyjczykami, którzy jako uciekinierzy byli zagranicą. Chodziło m. in. o zapewnienie im opieki duszpasterskiej, charytatywnej, itd. Pomagały w tym różne międzynarodowe organizacje, które po ludobójstwie bardzo się uaktywniły. Świadczyły pomoc w obozach dla uchodźców w Zairze, gdzie przybywał 1 mln uciekinierów czy Tanzanii, gdzie został zorganizowany obóz dla prawie pół miliona ludzi. Były to chyba jedne z największych obozów w historii, jakie kiedykolwiek istniały. Do moich obowiązków należało też z tego względu utrzymywanie kontaktów z Kościołem w sąsiednich krajach: Zairze, Burundi i Tanzanii.

Natomiast ks. Nguyen Van Tot zajmował się relacjami z rwandyjskim państwem. Niekiedy i ja kontaktowałem się z nowym rządem.

W momencie kiedy przyjechał Ksiądz Arcybiskup, w Rwandzie nie było żadnego biskupa?

Było dwóch. Trzech biskupów rwandyjskich (prawie połowa episkopatu) zostało zamordowanych przez FPR w czerwcu 1994 r.

Udało się sprowadzić do Rwandy tych, którzy wyemigrowali. Jeden z nich gdy wrócił został zamordowany w 1996 r. (Bp. Phocas Nikwigize, ordynariusz diecezji Ruhengeri). Aresztowano go na granicy, a następnie zabito, ale rząd do dziś nie podał na ten temat żadnych szczegółów.

Proszę wyjaśnić jak zachowywał się Kościół w Rwandzie w czasie ludobójstwa, gdyż to właśnie przeciwko niemu kierowane są zarzuty bierności, milczenia, a nawet współudziału w zbrodni? Teraz powtarza je polski "Newsweek".

Kościół w Rwandzie był wielkim poszkodowanym. Stracił nie tylko czterech biskupów ale i 150 księży, czyli około jedną czwartą duchowieństwa. Poniosło śmierć także ok. 140 sióstr zakonnych, nie mówiąc już o kilkuset tysiącach wiernych świeckich. Byli to zarówno Hutu jak i Tutsi.

Należy przypomnieć, że Kościół w Rwandzie - podczas wcześniejszej, czteroletniej wojny domowej - podejmował heroiczne wysiłki celem zatrzymania dalszej eskalacji konfliktu. Byłem tego świadkiem i uczestnikiem. Organizowane były liczne sesje " non-violence". Szkolono ludzi, aby nie reagowali przemocą na przemoc, ale by potrafili w sposób pokojowy rozwiązywać konflikty. Kursy te prowadzili zarówno księża jak i świeccy.

Kościół podejmował także próby mediacji pomiędzy powaśnionymi stronami konfliktu. Organizował m. in. spotkania młodzieży z Rwandy i z Ugandy, żeby Tutsi z diaspory i Hutu mogli się poznać i nawiązać bezpośrednie, międzyludzkie relacje. Dowodem na to jest m. in. duży zbiór dokumentów i listów pasterskich rwandyjskich biskupów, wydany już po ludobójstwie. Książka ta liczy kilkaset stron i obejmuje dokumenty z lat 1990 - 94. Jest dowodem na to, że Kościół w swym nauczaniu zdecydowanie występował przeciwko wojnie jak i ludobójstwu. Natomiast w momencie kiedy rozpoczęły się masowe mordy, komunikacja była niemożliwa ale ukazywały się krótkie apele. W kolejnych latach Kościół bardzo silnie włączył się w próby tworzenia fundamentów pod pojednanie, starając się zbliżyć zwaśnione strony. I znowuż jest bogata dokumentacja na ten temat.

A podczas samego ludobójstwa, co można powiedzieć o zachowaniu duchownych? W "Newsweeku'u" pada oskarżenie, że w wielu europejskich parafiach pracują obecnie rwandyjscy księża, którzy wyemigrowali, gdyż podejrzewani są o udział w ludobójstwie.

Księża byli mordowani, tak samo jak inni obywatele. Często przemieszczali się z ludnością, która uciekała przed frontem. Oskarżanie duchownych o udział w dokonywanych zbrodniach jest mijaniem się z prawdą. Nie znam żadnego księdza, któremu by udowodniono zabicie kogokolwiek. Owszem byli księża, którzy sympatyzowali z tą czy z tamtą stroną, to naturalne. Znajdowali się w bardzo trudnych sytuacjach. Są dowody, że niektórzy z nich rozpowszechniali nawet jakieś pisma czy gazetki, prezentujące stanowisko jednej ze stron. Takie sytuacje trudne są do uniknięcia. Księża pełnili też funkcje kapelanów w wojsku, jednak część z nich została zamordowana na terenie Zairu. Jeden z nich siedzi do dziś w więzieniu, ten, który uratował przed śmiercią m.in. rwandyjskie siostry pallotynki. Oskarżenia wobec nich wydają się wątpliwe. Osobiście znam kilka takich przypadków, gdzie oskarżenia są zupełnie nieuzasadnione.

Jakie są to konkretnie zarzuty?

Np. jeden z proboszczów oczekując na przyjście frontu patriotycznego, przechadzał się ze strzelbą by odstraszyć rabusiów przed rabunkiem mieszkań i domów w swojej parafii. Do dziś za to siedzi, chociaż nie wziął udziału w żadnej walce, a broń nosił wyłącznie jako straszak.

Z kolei proboszcz z Musambira był oskarżony o to, że kiedy zbliżała się fala ludobójstwa, chciał ratować zagrożoną ludność. Jego "błąd" polegał na tym, że omawiał te sprawy z burmistrzem i otrzymał od niego zapewnienie, że ten zrobi wszystko, aby ludzi ochronić. Okazało się, że ludzie zostali pozabijani, a proboszcz jest oskarżony, że rzekomo wprowadził ich w pułapkę, gdyż - mając obietnicę burmistrza - zapewniał ich, że nie zostaną zabici.

Kolejnego księdza już po wojnie zamordowali „nieznani sprawcy" za to, że ponoć w jego furgonetce były wywożone trupy, co świadczyć miało o tym, że uczestniczył w morderstwach. Tymczasem jego samochód został skonfiskowany i bez jego zgody był wykorzystywany do przewożenia zabitych.

Podsumowując można powiedzieć, że Kościół w Rwandzie nigdy nie namawiał, ani nie brał udziału w ludobójstwie. Dowody pokazują co innego. To nie księża zabijali ludzi w kościołach, ale hordy często pijanych i znarkotyzowanych morderców.

Kolejny zarzut dotyczy tego, że jakoby Kościół katolicki miał skutecznie utrudniać ekstradycję oskarżonych duchownych do Rwandy...

To nie Kościół. Kościół nie ma żadnego wpływu na ewentualną ekstradycję. Zależy ona od decyzji władz świeckich każdego z krajów, ich systemu sądowniczego, umów międzynarodowych, itd.

Oskarżenia kierowane wobec duchownych, krótko mówiąc, mają podłoże polityczne?

W dużej mierze, a stereotypy „poprawności politycznej" powiela m.in. p. Wojciech Tochman, cytowany zresztą przez "Newsweek". Tochman jest tubą obowiązujących w większości mediów, tez tendencyjnych i stronniczych. Ta poprawność polityczna zakładała najpierw negację istnienia plemion w Rwandzie. Mówiono, że plemiona w Rwandzie są wymysłem kolonistów i misjonarzy, a podziały nie wiązały się z przynależnością etniczną lecz ze stanu posiadania. Biedni chłopi określani byli jako Hutu, a bogaci jako Tutsi.

Następnie trzeba było udowodnić, że ludobójstwo było dokonywane przede wszystkim na Tutsi. Wrócono wówczas do podziału etnicznego i teraz obowiązuje doktryna, że ludobójstwo dokonywane było głównie na Tutsi. Jeśli ktoś uważa inaczej, nazywany jest negacjonistą. Wprowadzono też neologizm do języka lokalnego: nie mówi się już „ itsemba-mboko", czy „itsemba mbaga" lecz "jenoside Tutsi" - ludobójstwo dotyczące Tutsi i tylko w takim znaczeniu to pojęcie może być używane. Pan Tochman bez żadnej refleksji ani materiału dowodowego bezkrytycznie powtarza tezę, że "Kościół katolicki w Rwandzie wspierał ludobójstwo".

"Newsweek" twierdzi jakoby Jan Paweł II linię Kościoła katolickiego w sprawie współudziału katolickich duchownych w ludobójstwie 1994 roku miał zdefiniować: „Udawać, że to nie my, a najlepiej milczeć!"...

Wszystkie te insynuacje są hańbiące i bezzasadne: Jan Paweł II był pierwszym, który podczas modlitwy "Anioł Pański" 15 maja 1994 r. publicznie nazwał te zbrodnie ludobójstwem, wskazując światu, że odpowiedzialność za te czyny nigdy nie może ulec przedawnieniu.

"Newsweek" – niezależnie od powielania fałszywych stereotypów nt. Rwandy - kieruje także wobec Księdza Arcybiskupa liczne zarzuty odnośnie jego wypowiedzi na temat procedury "in vitro", gdzie Zespół ds. Bioetycznych kierowany przez Księdza wykazuje, iż dzieci poczęte tą metodą mogą mieć pewne wady genetyczne. Autorka pisze, że "Kościół czuje, że sprawa wymyka mu się z rąk i chce wywołać w ludziach poczucie winy".

To nieprawda. Naszym zadaniem nie jest wywoływanie w ludziach poczucia winy i proszę zauważyć, że w żadnym z wystąpień nie ma napiętnowania ludzi, którzy zostali poczęci metodą in vitro, czy też zdecydowali się, aby z niej skorzystać. Mowa jest jedynie o samej metodzie i jeżeli wskazuje się na osoby świadomie działające, to nie chodzi o tych, którzy się temu poddają, ale o tych, którzy to wykonują. Uważam, że większość rodziców ucieka się do "in vitro" w dobrej wierze.

Zespół ds. Bioetycznych KEP przeciwstawiając się zapłodnieniu pozaustrojowemu wskazuje na argumenty naukowe, a nie tylko te dostępne w świetle wiary chrześcijańskiej...

Kiedy mówimy o bioetyce, to oscylujemy między biologią a etyką. Na przykład "Komunikat Zespołu Ekspertów ds. Bioetycznych KEP w sprawie manipulacji informacjami naukowymi dotyczącymi procedury in vitro" z 24 czerwca b.r. został opracowany na poziomie medycznym. Inne dokumenty miały charakter etyczny, przypominając jedynie to co w mocniejszych słowach powiedział bł. Jan Paweł II w encyklice "Evangelium vitae", czy też to, co znajdujemy dokumentach Kongregacji Nauki Wiary: "Donum vitae" czy "Dignitas personae".

W "Newsweeku" przypomniano też przysięgę Hipokratesa: "Chorym nieść pomoc, przeciwdziałać cierpieniu i zapobiegać chorobom" i zarzucono, że Ksiądz Arcybiskup, będąc z zawodu lekarzem, nie dochowuje wierności temu zobowiązaniu.

Pani Pawlicka zapomniała, że w tekście tej przysięgi mowa jest także o tym, że: "Nikomu, nawet na żądanie, nie podam śmiercionośnej trucizny, ani nikomu nie będę jej doradzał, podobnie też nie dam nigdy kobiecie środka na poronienie". Z całym naciskiem podkreślam i we wszystkich moich wystąpieniach, spotykając się z lekarzami i pracownikami służby zdrowia domagam się respektu dla przysięgi Hipokratesa. Jest to zarzut świadczący o nieznajomości przez p. Pawlicką podstawowych norm etycznych obowiązujących w medycynie od czasów Hipokratesa..

Zarzucono Księdzu Arcybiskupowi, że groził posłom ekskomuniką.

Nigdy nie użyłem słowa „ekskomunika" w przypisywanym mi przypadku. Stwierdziłem jedynie, że jeżeli ktoś głosi tezy sprzeczne z nauczaniem Kościoła i podejmuje się czynów, które temu nauczaniu przeczą, to znajduje się wówczas "poza moralną wspólnotą Kościoła". Tak jest też zresztą z każdym grzechem ciężkim. Natomiast spowiedź jest Sakramentem Pojednania, czyli powrotem do wspólnoty moralnej Kościoła.

Grzech ciężki nie jest jednak ekskomuniką i utrzymywanie, że "grożę ekskomunikami" jest zupełnie wyssane z palca. Trzeba jasno stwierdzić, że poddanie się zabiegowi zapłodnienia pozaustrojowego "in vitro" nie powoduje zaciągnięcia kary ekskomuniki. Choć pewne aspekty tej procedury - np. odnośnie do selekcji eugenicznej zarodków mogą podpadać pod kary związane ze zbrodniami przeciwko życiu ludzkiemu.

Innym z powodów do ataków jest określenie przez Księdza Arcybiskupa zabiegów "in vitro" moralną schizofrenią.

To kolejny absurdalny zarzut, wyrwany z kontekstu. Na konferencji prasowej w Częstochowie ktoś zadał mi pytanie, jak oceniam ludzi, którzy deklarują przynależność do Kościoła a jednocześnie wypowiadają się sprzecznie z jego nauką, czy głosują na ludzi, lub ugrupowania których programu nie można pogodzić z nauką Kościoła. Postawę taką nazwałem "moralną schizofrenią", czyli rozszczepieniem, bo to właśnie oznacza słowo "schizofrenia". Z jednej strony deklarują przynależność, a z drugiej robią wszystko, by do tej wspólnoty nie należeć. Słowa te jednak nie odnosiły się do metody "in vitro". Autorka posłużyła się określeniem, którego sensu nie rozumiem.

Przypisano też Księdzu Arcybiskupowi wypowiedź określającą zapłodnienie pozaustrojowe mianem "wyrafinowanej aborcji".

Jest to wypowiedź kogo innego. Ja w tym kontekście przypomniałem jedynie określenie, którym w odniesieniu do aborcji posłużył się bł. Jan Paweł II w "Evangelium vitae", czyli, że jest to pozbawienie życia człowieka między poczęciem a urodzeniem. Takie sytuacje zachodzą przy stosowaniu technologii in vitro. Jest też prawdą, że metoda "in vitro" jest młodszą siostrą eugeniki. Eugenika w tym przypadku następuje podczas selekcji embrionów poczętych na skutek zapłodnienia pozaustrojowego. Stosowana jest także w przypadku, kiedy dopuszcza się aborcję dzieci ze zdiagnozowanymi wadami genetycznymi.

"Newsweek" powtarza zarzuty metodologiczne, formułowane przez prof. Szamatowicza, że badania o których mowa w Komunikacie Zespołu Ekspertów ds. Bioetycznych KEP w sprawie manipulacji informacjami naukowymi dotyczącymi procedury in vitro" z 24 czerwca oparte są na bardzo małych, liczących po kilkadziesiąt przypadków próbach.

To nieprawda. Najmniej - to kilkaset. Jeśli idzie o zbiór szwedzki chyba bardzo wiarygodny - chodzi o 26 tys. 692 dzieci, drugi - niemal o 32 tys. Są to więc duże, znaczące liczby, a zarzuty podyktowane są chyba złą wolą. Dr Szamatowicz powołuje się jedynie na "Journal of Medicine". Nasz zespół zacytował natomiast 33 pozycje prasy światowej. Już to samo mówi za siebie.

Natomiast, jeśli idzie o przenoszenie na kolejne pokolenia pewnych obciążeń wynikających z zapłodnienia "in vitro" możemy to obserwować jedynie na modelach biologicznych. Bowiem okres 30-40 lat od chwili narodzin pierwszego człowieka poczętego tą metodą nie pozwala na przeprowadzenie dogłębnych badań. Natomiast modele biologiczne, to badania na zwierzętach, które mnożą się dużo szybciej. Nie wiemy jeszcze jaka jest ekspresja genów w drugiej części życia, bo dokonuje się ona w ciągu całego życia. Nie możemy też powiedzieć co się będzie działo w kolejnych pokoleniach.

Autorka sugeruje, że metoda Billingsa jest odmianą "kalendarzyka małżeńskiego, polegająca na obserwacjach śluzu, temperatury i samopoczucia kobiety"...

Niestety pani Pawlicka nie ma precyzyjnego pojęcia, o czym pisze. Metoda Billingsa jest metodą objawową a nie statystyczną, polegającą na obserwacji fizjologicznych objawów fazy płodności cyklu. Jej rozwinięciem jest „Model Creightona" stosowany w Naprotechnologii, w pierwszym etapie diagnostyki. Uczyłem i uczę tej metody w oparciu o materiały Światowej Organizacji Zdrowia (WHO).

W artykule na łamach "Newsweeka" jest też szereg błędów dotyczących faktów z życia Księdza Arcybiskupa

Tak, to prawda. Autorka popełniła szereg błędów dotyczących mojej osoby. Po pierwsze jako niemowlę miałem zmianę pierwotną gruźliczą, która uległa samowyleczeniu. Gdybym ciężko chorował na gruźlicę w 1944 r. - byłbym umarł, gdyż wówczas nie było jeszcze dostępnej streptomycyny. I nie dlatego wybrałem zawód lekarski. Pisze ponadto: "pracował kilka miesięcy w prosektorium Zakładu Anatomii Prawidłowej warszawskiej Akademii Medycznej" - to nieprawda - pracowałem 6 lat w tym Zakładzie. Pracowałem w Anatomicznym Kole Naukowym, prowadziliśmy prace z anatomii porównawczej, które były publikowane z moim nazwiskiem. Najpierw byłem pomocnikiem asystenta, a następnie, po dyplomie przez dwa lata na akademickim etacie asystenckim. Przed dyplomem mogłem być tylko pomocnikiem asystenta. Prowadziłem samodzielnie ćwiczenia prosektoryjne z anatomii ze studentami. Miałem swoją grupę studencką, na pierwszym i drugim roku studiów medycyny. Było to sześć lat a nie kilka miesięcy.

A dlaczego Ksiądz Arcybiskup odmówił wypowiedzi dla "Newsweeka"?

Uważam, że nie mogę wypowiadać się dla pisma, które uznaję za niewiarygodne, dla ludzi którzy zmanipulują moje słowa. Dziennikarz starający się o minimum rzetelności może swoje informacje sprawdzić w różnych źródłach. Jest to stara metoda: trzeba wypowiedzieć ileś kłamliwych tez, opatrując je jednocześnie inwektywami. Takie dziennikarstwo jest niszczycielskie a nie budujące.

Rozmawiali: Marcin Przeciszewski i o. Stanisław Tasiemski

KAI: „Newsweek" w artykule Aleksandry Pawlickiej: "Karząca ręka Boga" (nr 27/2013) stawia Księdzu Arcybiskupowi zarzut, że pełniąc rolę nuncjusza apostolskiego w Rwandzie milczał wobec dokonywanego tam na masową skalę ludobójstwa w 1994 r.

Abp Henryk Hoser:

Pozostało 99% artykułu
Kościół
KEP: Edukacja zdrowotna? "Nie można akceptować deprawujących zapisów"
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kościół
Kapelan Solidarności wyrzucony z kapłaństwa. Był oskarżony o pedofilię
Kościół
Polski biskup rezygnuje z urzędu. Prosi o modlitwę w intencji wyboru następcy
Kościół
Podcast. Grzech w parafii na Podkarpaciu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
"Rzecz w tym"
Ofiara, sprawca, hierarchowie. Czy biskupi przemyscy dopuścili się zaniedbań w sprawie pedofilii?