Eurodeputowany Martin Schulz oraz wiceszef Komisji Europejskiej Günter Verheugen pozostają zapewne w stanie szoku po porażce traktatu lizbońskiego w ubiegłotygodniowym referendum. Albowiem tylko głębokim wstrząsem można wytłumaczyć ich zdumiewające wypowiedzi. Verheugen beszta Irlandczyków w dzienniku „Bild”: „Nie może być tak, by wszyscy członkowie Unii Europejskiej akceptowali pewne reguły gry, a jeden kraj pozostawał z boku”. Schulz dorzuca: „Członkostwo Irlandii w UE staje pod znakiem zapytania”.

Czarno widzę przyszłość Unii, jeżeli takie pomysły lęgną się w głowach polityków ze świecznika unijnej biurokracji. To właśnie arogancja elit była jednym z powodów, dla których traktat reformujący przepadł. Tymczasem Verheugen i Schulz obrażają się na Irlandię, tak jakby nie do końca zrozumieli lekcję, jakiej im udzielili mieszkańcy Zielonej Wyspy.

Od wielu lat obywatele Unii wysyłają brukselskim eurokratom mniej czy bardziej delikatne sygnały: słuchajcie nas, dyskutujcie z nami, my też chcemy decydować o przyszłości Europy. Co słyszą w odpowiedzi? „To zbyt skomplikowana materia, zbyt zawiłe przepisy, zostawcie to nam, elitom”. Potem zaś owe elity się dziwią, że eurosceptycy w Irlandii używają bzdurnych argumentów przeciwko traktatowi lizbońskiemu: że po jego wprowadzeniu wzrosną podatki, że małżeństwa homoseksualistów będą legalne, że aborcji będzie można dokonywać na życzenie, a Irlandię zaleje fala imigrantów. Bruksela drwiąco pukała się w czoło, tylko że nikt nie wpadł na to, że może właśnie to są sprawy, które Irlandczyków naprawdę interesują, a o których nikt z nimi nie chciał porozmawiać.

Nie sądzę, by Verheugen z Schulzem byli do takiej rozmowy gotowi. Dużo lepiej opanowali sztukę pohukiwania.

Skomentuj na blog.rp.pl/magierowski