Wszystko dlatego, że pewien nikomu wcześniej nieznany świeżo upieczony magister UJ, zatrudniony tymczasowo na stanowisku archiwisty w krakowskim oddziale IPN, opublikował w prywatnym, niszowym wydawnictwie Arcana biografię Wałęsy, w której - opierając się na wątpliwych źródłach - napisał, że były prezydent był agentem SB oraz miał nieślubne dziecko. Całość okrasił wypowiedziami wrogów Wałęsy, zarówno znanych, jak i anonimowych.
To prawda, nie sposób zaakceptować ustaleń opartych na donosach i plotkach. To prawda, że więcej mówią one o zawiści wobec Wałęsy niż o jego życiorysie. Ale, na Boga, czy napisanie najsłabszej nawet książki - a co do tego też istnieje spór - wystarczy, by usprawiedliwić takie zachowanie? To, że Wałęsa przyzwyczaił nas do wypowiedzi brutalnych i nonszalanckich, nie dziwi. Jednak fakt, że w awanturę postanowił wdać się Tusk, wskazuje, że i jego ogarnęła epidemia szaleństwa.
Nawet miłośnicy miłości potrafią gadać bzdury. Czy jeśli nie IPN, ale na przykład Uniwersytet Warszawski, zatrudni babcię klozetową, która opublikuje atakujący Wałęsę artykuł w prywatnej gazecie, Donald Tusk wezwie do likwidacji UW?
Nie ma wszakże tego złego, co by na dobre nie wyszło. I choć sama książka Zyzaka nie spełnia - jak sądzę - kryteriów rzetelności, dyskusja, którą rozpętała, doskonale pokazuje, co się stało z polską debatą publiczną. Pokazuje, do jakiego stopnia opanowana jest ona przez emocje, myślenie plemienne, stereotypy i uprzedzenia.
Przykłady? Wystarczy choćby sięgnąć po teksty głównego obecnie ideologa "Gazety Wyborczej" Mirosława Czecha. To publicysta, co się zowie - ostry. Tnie równo z trawą. Wrogów nie oszczędza, kompromisów nie uznaje. Czech jest doskonałym wykwitem mentalności trybalnej. On nie myśli, on chce niszczyć. Nie szukać prawdy, ale zamykać, eliminować, wyrzucać. Nie mierzyć się na argumenty, ale ustawiać sobie przeciwnika i go ośmieszać.