Pewnie znowu jakaś awaria. I złość, dlaczego do tej pory nie można było załatwić porządnych maszyn.
Kolejne telefony, już przy włączonym telewizorze i Internecie. Wreszcie zimna pewność, że to, co niewyobrażalne stało się. Prezydent Polski, jego żona, ministrowie kancelarii, prezesi NBP, IPN, rzecznik praw obywatelskich, dowódcy wojskowi, posłowie, politycy, wszyscy nie żyją.
Człowiekowi zawsze trudno pogodzić się ze śmiercią. Ale tym razem bardziej niż zwykle. Bo przecież w tym przypadku dotknęła ona nie tylko ludzi, których znałem. Nie tylko tych, którzy zginęli nagle. Poza wymiarem ludzkim tragedii w tym, co się zdarzyło, jest coś jeszcze. Jakiś naddatek. Tak jakby ta tragedia dotknęła w jakiś sposób też samej Rzeczypospolitej.
Może dlatego, ze podświadomie miałem poczucie, że akurat głowa państwa jest i powinna być najlepiej chronionym obywatelem. W nim wyraża się przecież autorytet państwa, jego majestat.
Zastanawiam się, co można w takiej chwili pisać. Co można powiedzieć. Może najlepiej milczeć. Może najlepiej dołączyć do tych tłumów Polaków, którzy w powadze, milczeniu, żałobie zaczęli spontanicznie gromadzić się w Warszawie przed Pałacem Prezydenckim, w Krakowie przed katedrą i tylu innych miejscach w Polsce. W takich chwilach – bólu i rozpaczy – pokazuje się też ta nieuchwytna zwykle więź.