Nie zadaję tego pytania w ciemno; według badań przedstawionych przez „Rzeczpospolitą” niemal 10 proc. ludzi w miastach żyje w związkach nieformalnych. Ale i na wsiach, w małych miasteczkach to niemała populacja. Gdyby cała zagłosowała, nie byłoby dziś problemu, by przyzwoity, wyważony, rozsądny projekt ustawy o statusie osoby najbliższej wszedł w życie. Ba, gdyby podpis miał składać konkurent Karola Nawrockiego, to pewnie mogłyby przejść dużo śmielsze rozwiązania i tytulatura. Stało się inaczej; wybraliśmy prezydenta turbokonserwatywnego i – przynajmniej co do sprawy związków partnerskich – trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość. Wyjątkową cierpliwość.
Czytaj więcej
W piątek przedstawiono założenia rządowego projektu ustawy o statusie osoby najbliższej w związku...
Czy jest szansa dla ustawy o związkach partnerskich?
„Ta ustawa nikogo nie zadowoli” – piszą komentatorzy. Owszem, nie zadowoli literalnie „wszystkich”. Przede wszystkim dlatego, że nie zostanie podpisana przez prezydenta. Ludzie z jego kręgu nawet w tej „wyważonej” wersji ustawy widzą mocny pierwiastek ideologiczny. Wychodzącą ze strony „skrajnej” lewicy (Nowa Lewica i PSL – sic!) diabelską ideę wywrócenia świętej instytucji małżeństwa.
Pardon; udają, że widzą. Bo przecież i oni mają jakieś policzalne IQ i widzą, że tak naprawdę to tchórzliwy, nijaki, skrajnie kompromisowy projekt, który – prócz tego, że pomoże jakiejś grupie ludzi w ważnych sprawach życiowych – ma pokazywać, że koalicja „dowozi” zobowiązania. I dlatego weń biją; to nic innego jak polityczna rozgrywka przedwyborcza między koalicją a Prawem i Sprawiedliwością, którego przedstawiciele wciąż dominują w otoczeniu Nawrockiego. Oni tworzą polityczny klimat, a prezydent jest „triggerem”, by uciec od polskich odpowiedników tej politycznej metafory.