"Stany Zjednoczone utracą status finansowego mocarstwa. Międzynarodowy system finansowy stanie się wielobiegunowy. Wall Street nigdy już nie będzie taka sama" – stwierdził niemiecki minister finansów Peer Steinbrück, obwiniając USA o globalny kryzys.

Owszem, Amerykanie nie zareagowali na czas odpowiednimi ustawami, które okiełznałyby kredytowe szaleństwo, zbyt daleko odeszli od podstawowych zasad starego, dobrego kapitalizmu, w którym najważniejsze są pracowitość i talent, a nie kontrakty terminowe, swapy i opcje na akcje. Niektórzy menedżerowie zaś w żywe oczy kpili z akcjonariuszy swoich firm, jeszcze bardziej nadwerężając i tak już nie najlepszy wizerunek amerykańskiego wielkiego biznesu.

Bush, Paulson i Bernanke sami muszą teraz wypić to piwo. Ale my wszyscy powinniśmy trzymać kciuki za to, by wyprowadzili swoją gospodarkę na prostą. Tymczasem niektórzy europejscy politycy uczynili z Ameryki chłopca do bicia. "Mamy problemy, ale to Ameryka jest winna, nie my" – zdają się mówić swoim wyborcom. Od dzisiaj mogą z czystym sumieniem zrzucać odpowiedzialność za wszystkie bolączki Starego Kontynentu – od bankructwa niemieckiej fabryki zabawek po wysokie bezrobocie w Kalabrii – na Stany Zjednoczone i ich przywódców. A taka retoryka Niemcom, Francuzom czy Hiszpanom na pewno bardzo się spodoba, bo większość z nich Ameryki szczerze nie cierpi.

Jednak same zaklęcia polityków nie wystarczą, by świat stał się wielobiegunowy, a centrum światowej finansjery przeniosło się z Nowego Jorku do Frankfurtu. Europejskim liderom powinno zależeć na tym, by jankeski kolos, dziś słaniający się w narożniku i mocno poobijany, stanął rychło na nogi. Świat będzie lepszy, jeśli gospodarka za oceanem szybko wyzdrowieje, a Europejczycy przestaną walić w bęben antyamerykanizmu.