Tak to już jest w przypadku dyktatur, że najmniejsze ustępstwo wobec opozycji jest uznawane za sukces. Nawet jeśli chodzi o zorganizowanie zjazdu organizacji mniejszości narodowej, która wcześniej była obiektem kampanii nienawiści i którą traktuje się niczym terrorystyczną bojówkę.
Nie powinniśmy dać się zwieść tym pojednawczym sygnałom ze strony Aleksandra Łukaszenki. Nie możemy przykładać do Białorusi innej miary niż do państw demokratycznych. Państwo Łukaszenki pozostaje postkomunistycznym skansenem i musi być traktowane przez społeczność międzynarodową z odpowiednią surowością.
Przed niedawnymi wyborami Europa oczekiwała przełomu: przedstawiciele opozycji mieli znaleźć się w białoruskim parlamencie, a Łukaszenko mógł liczyć na złagodzenie sankcji. Okazało się jednak, że Unia została wystrychnięta na dudka: reżim urządził kolejną farsę, bo brukselscy urzędnicy zapomnieli, że dla każdego komunistycznego kacyka najważniejsze jest utrzymanie się u władzy i czerpanie z niej profitów, a nie pochwały płynące z europejskich salonów. Z jednym, oczywiście, wyjątkiem: jeśli Łukaszenko uzna, że jedyną szansą na utrzymanie prezydenckiego stołka jest spełnienie wszystkich żądań Unii Europejskiej, natychmiast ustanowi w swoim kraju liberalną demokrację. Na razie ma jednak wystarczająco dużo narzędzi (z KGB na czele), by trwać u steru rządów bez takich poświęceń.
Kiedy zatem polski rząd ogłasza, że poprze przedłużenie zawieszenia sankcji wobec Białorusi, jeśli Zjazd Polaków na Białorusi odbędzie się bez przeszkód, popełnia grzech naiwności. Było bowiem wiadomo, że Łukaszenko spełni ten postulat – nie dlatego jednak, że obudził się w nim demokrata, lecz dlatego, iż mu się to opłaca. Za chwilę wszystko wróci do normy, a na następny gest dyktatora poczekamy do momentu, gdy Bruksela znów będzie się zastanawiać nad poluźnieniem rygorów wobec Mińska.
[ramka]Skomentuj [link=http://blog.rp.pl/magierowski/2009/03/15/nie-ufac-lukaszence/]na blogu[/link][/ramka]