Nie muszę dodawać, że równocześnie nie sposób nie zanurzyć się w bajorku pomyj, którymi hojnie raczą, korzystając z dobrodziejstwa anonimowości, rozmaite... postacie.
Orientując się, w czym rzecz, nie zagłębiam się w owe elukubracje, ale tym razem uznałem, że dobrze jedną sprawę wyjaśnić. Oskarżony zostałem mianowicie o hipokryzję, która polegać ma na tym, że piętnując Michnika za to, że ciągnie przed sądy ludzi, których publicystyka mu nie odpowiada, sam wytoczyłem mu sprawę. Wyjaśniam więc. Kłamliwe informacje, które są pomówieniami, mogą, a nawet powinny trafiać przed sądy. Nawet najbardziej jaskrawe nadużycia interpretacyjne – nie.
Napisałem kiedyś w polemice z redaktorem naczelnym pewnego dziennika (nie "Wyborczej"), że budowa autostrad nie wymaga legalizacji homoseksualnych małżeństw. – Wildstein nie chce autostrad, gdyż kojarzą się mu z homoseksualnymi małżeństwami – streścił on na swoich łamach moje poglądy w kolejnym tekście. Trudno sobie wyobrazić bardziej jaskrawą (nawet ów autor musiał zrozumieć mój w miarę prosty przekaz) manipulację interpretacyjną. Nie przyszło mi jednak do głowy odwoływać się do sądu w tej sprawie.
Kiedy jednak "Wyborcza" piórem swoich specjalistów od brudnej roboty: Agnieszki Kublik i Wojciecha Czuchnowskiego, ogłosiła, że w obliczu utraty stanowiska prezesa TVP zmieniłem na lepsze kontrakty powołanym przez siebie dyrektorom, wysłałem sprostowanie. Po prostu kontraktów nie zmieniłem. Kiedy Kublik na łamach "Wyborczej" powtórzyła swoje kłamstwo, wytoczyłem proces jej i jej naczelnemu.
Wyjaśniam to nie specjalistom od nieczystości – pozbawionym dobrej woli – ale tym, którzy mogą się nie zorientować w sprawie. Wolność słowa musi być okupiona nadużyciami interpretacyjnymi. W żadnym wypadku nie oznacza ona jednak swobody rzucania kłamliwych oskarżeń.