Niefrasobliwość gazety, która pozwoliła sobie na spekulacje oparte wyłącznie na fakcie, iż zabity był specjalistą lotniczym, musi dziwić. Zdumiewa zwłaszcza w kontekście tekstu "Gazety Polskiej", która obwieściła, że zmarły w katastrofie smoleńskiej oficer BOR już po wypadku dzwonił do żony. Co okazało się bzdurą.
Obie te sprawy łączy nie tylko dziennikarska beztroska. Są też efektem głębokiego przekonania, że Polska jest w mocy rosyjskiej agentury, a więc każdy fakt, który tę wizję mógłby w najmniejszym choć stopniu potwierdzić, musi być prawdziwy.
Tezę "Naszego Dziennika" podchwycił Antoni Macierewicz, szef pisowskiego zespołu ds. katastrofy. A nawet twórczo rozwinął – gazeta "tylko" sugerowała związek między zabójstwem a katastrofą, Macierewicz zaś stwierdził, że wiceminister "był związany ze śledztwem". Co więcej, powiedział, że Wróbel to "przynajmniej druga, jeśli nie więcej, ofiara czy też osoba, która ginie w bardzo dramatycznych i niejasnych, podejrzanych okolicznościach, a której rola w tym śledztwie mogłaby być kluczowa". Druga? A kto był pierwszą? Czy w tej sprawie można się ograniczyć do aluzji?
Macierewicz wypowiada się w sposób, który łagodnie można określić nieodpowiedzialnym. Robi to, bo zna prawdę (Polska w mocy agentury), a ta prawda jest dla niego tak oczywista, że fakty potwierdzać ją po prostu muszą…
To niedobrze. Bo postrzegając PO jako inkarnację PPR z lat 40-ych, a PiS jako coś pomiedzy ówczesnym PSL a partyzantką, popada się w absurd. A to utrudnia dotarcie do prawdy tam, gdzie może ona być istotnie skrywana (np. gdy chodzi o zachowanie rosyjskich kontrolerów). Tylko czy prawda o Smoleńsku, niezredukowana do prostackiej wizji propagandowej ("ląduj, dziadu!" lub "zamach Ruskich"), jest jeszcze komuś potrzebna?