Przyzwyczailiśmy się już jednak, że zbrodniarze, którzy mordowali w imieniu tych bliźniaczych ideologii, traktowani są zupełnie inaczej.

Ostatni oprawcy Hitlera (nawet jeżeli byli zwykłymi płotkami) są bezwzględnie ścigani i stawiani przed sądem. Komuniści zaś (nawet jeżeli sprawowali funkcje kierownicze i wydawali rozkazy) spokojnie dożywają swoich dni. Mało tego, często wiedzie im się całkiem nieźle, co wywołuje rozgoryczenie ofiar, ich bliskich oraz wszystkich osób wrażliwych na przestrzeganie praw człowieka.

To, że może być inaczej, pokazała Kambodża. Przed trybunałem postawiono tam czterech czołowych aparatczyków reżimu Czerwonych Khmerów. M.in. zastępcę nieżyjącego dyktatora Pol Pota.

Wychowani przez lewackich profesorów z Sorbony Khmerzy po powrocie ze studiów we Francji postanowili w swoim kraju wcielić w życie marksistowskie teorie. Efektem był społeczny eksperyment na olbrzymią skalę. Khmerzy zdelegalizowali własność prywatną i religię, ludność miast przesiedlili do gigantycznych kołchozów – obozów pracy. Jednocześnie mordowali, prawdziwych i urojonych, "wrogów ludu". Na osławionych kambodżańskich polach śmierci w latach 70. mogło zginąć nawet dwa miliony ludzi.

Czwórka komunistów odpowiedzialnych za te zbrodnie zasiadła na ławie oskarżonych. Mają po 80 lat, ale nikt w Kambodży nie twierdzi, że są zbyt starzy, by być sądzeni. Nikt nie próbuje mówić, że upłynęło zbyt wiele czasu czy tłumaczyć ich czyny wiarą w idealistyczne ideały. Sprawiedliwości stanie się w Kambodży zadość. Warto o tym pamiętać, gdy ktoś znów będzie z wyższością mówił o "dzikiej Azji", która rzekomo powinna się uczyć od nas cywilizacyjnych standardów.