Jeszcze kilka godzin temu dominował najbardziej podniosły ton komentarzy. Z jednej strony oburzenie, że zdrajca sprzedaje nas hitlerowcom. Z drugiej dziarska propaganda o tym, że w Sikorskim i jego słowach mamy wreszcie Europejczyka na miarę naszych marzeń i oczekiwań. Gdy jedni krzyczeli o Quislingu, drudzy odkrzykiwali, że Sikorski jest jak Karol Wielki. Zdawało się, że 28 listopada 2011 roku - dzień przemówienia w berlińskim klubie - stanie się datą historyczną. Dniem Hańby i Klęski lub Świętem Federalnej Europy. Co kto woli.
Nie sposób sobie tu darować satysfakcji wypominania emfazy z jaką tuzy polskiej publicystyki pisały i mówiły o tym dniu. Ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy pisali o "odważnym początku debaty".
A potem, gdy wykrzyczeli się najbardziej krewcy przedstawiciele obu polskich plemion wynurzyło się kilku panów z nieco bardziej chłodnymi głowami. I których dotyczą propozycje wygłoszone przez ministra Sikorskiego.
Każdy z nich poprzedził swój komentarzami frazami, że wystąpienie w Berlinie było "interesujące", i że padły tam "ważne słowa". Po tym wstępie dodawali słówko "ale" lub "jednak", które pozwalało im przejść do właściwej oceny.
Od wicepremiera Waldemara Pawlaka usłyszeliśmy (po wstępie o "ważnych słowach"), że pomysł Sikorskiego na przebudowę Unii jest do bani i nie był tematem rozmów w czasie posiedzeń rządu. Tym bardziej koalicji. Rodzi się więc pytanie, czyje są propozycje z Berlina? Obywatela Sikorskiego z Bydgoszczy? Czy ministra rządu RP? Bo Sikorski nie zaznaczył w berlińskim klubie, czy przedstawia osobiste poglądy, czy stanowisko rządu.