Majstrowanie przy ustawach edukacyjnych odbywa się i na Litwie, i na Ukrainie, i na Białorusi. Wszędzie są pomysły ograniczenia nauczania w języku polskim. Zazwyczaj zaczyna się od zmniejszania liczby przedmiotów prowadzonych po polsku czy łączenia klas polskojęzycznych z innymi, także rosyjskojęzycznymi. Potem jest próba zepchnięcia polskiego do roli języka obcego jak angielskiego. Na końcu może być całkowite wynarodowienie Polaków na terenach, na których mieszkają od pokoleń. A na terytorium tych trzech krajów jest ich około 650 tysięcy, nieoficjalnie znacznie więcej.
Teraz taką próbę podjęły władze Białorusi, kraju, w którym mniejszość polska jest najliczniejsza, ale ma najmniej szkół prowadzących prawie w całości naukę po polsku – zaledwie dwie. I to ufundowane przez Polskę. Atak na to skromniutkie szkolnictwo polskie odbywa się w momencie, gdy władze w Mińsku – przestraszone zaborczością Moskwy odbudowującej rosyjskojęzyczne imperium – wróciły do gry na dwa fronty. Zachodowi są skłonne dać świeczkę, a diabłu ze Wschodu pozostawić w rękach ogarek. W tym wypadku ogarek jest znacznie ważniejszy niż świeczka, oznacza bliską współpracę wojskową i polityczną. Ale ta świeczka nie jest bez znaczenia, może oznaczać spokój i stabilizację na sporym odcinku wschodniej granicy.
Na fali kolejnego ocieplenia ze świeczką dwa tygodnie temu pojawił się w Polsce szef białoruskiej dyplomacji. Trudno sobie wyobrazić, żeby coś u nas uzyskał dla swojego obłożonego sankcjami Zachodu prezydenta Aleksandra Łukaszenki, gdyby nie wiązało się to z poprawą doli mniejszości polskiej na Białorusi.
Jak zawsze w odniesieniu do Polaków na Wschodzie sprawa jest jednak niezwykle delikatna. Na przykładzie Litwy widać, że nie wystarcza dobra wola Polski wobec większości, by mniejszości, naszym rodakom, wiodło się lepiej. Ale walczyć o nich trzeba, nie mogą zniknąć z głównych zadań polskiej polityki wschodniej.