Polemika: Czemu jeszcze szkodzi prawo autorskie?

W Rzeczpospolitej 7 sierpnia 2015 r. ukazał się artykuł Katarzyny Rybickiej o znamiennym tytule „Prawo autorskie szkodzi edukacji". Ma on związek z obecną nowelizacją prawa autorskiego, której częścią jest rozszerzenie dozwolonego użytku edukacyjnego. Niniejszy tekst stanowi polemikę z tym artykułem.

Aktualizacja: 28.11.2015 22:03 Publikacja: 28.11.2015 17:34

Polemika: Czemu jeszcze szkodzi prawo autorskie?

Foto: www.sxc.hu

Zanim przejdę do meritum zauważę żartobliwie, że w świetle wypowiedzi środowiska tzw. „otwartystów", nie ma dziedziny życia społecznego, która nie byłoby krępowana przez normy prawa autorskiego. W tym duchu napisany jest również artykuł, z którym polemizuję. Według tego środowiska autorzy, producenci i dystrybutorzy nie blokują jedynie rozwoju edukacji. Ich żądania zagrażają interesom konsumentów (bo zakazują ściągania ich filmów i muzyki), rozwojowi usług cyfrowych (bo wymuszają przestrzeganie prawa), badaniom i rozwojowi (bo nie pozwalają przejmować utworów i danych). Słowem - szkodnicy niezasadnie blokujący rozwój. W narracji tej najgorsi są najróżniejsi pośrednicy. Nie tylko łupią oni autorów, ale również wykorzystują konsumentów, kumulując krociowe zyski. Zapoznawszy się z tą upiorną wizją kreowaną na potrzeby misji, jaką jest zwalczanie prawa autorskiego, spójrzmy jak w istocie wygląda w Polsce rynek treści. Gdzież są owi potężni polscy wydawcy, koncerny producentów czy imperia dystrybucyjne? Jest przecież dokładnie odwrotnie. Dominuje troska o przyszłość. Stan zagrożenia polskiego rynku treści najlepiej oddaje przykład żałosnego losu dwóch zasłużonych domów wydawniczych - Ossolineum oraz PIW-u. Nawet jeżeli reszta radzi sobie lepiej, wysiłki kierowane są na to, aby nie podzielić losu tych dwóch instytucji, a o ekspansji raczej nie ma mowy... Również wielu twórców kultury żyje w nader skromnych warunkach. Co powinniśmy w tej sytuacji uczynić? Czy rzeczywiście dalej ślepo liberalizować prawo autorskie, ignorując opłakany stan polskiego rynku kreatywnego? Dalej osłabiać twórców, producentów i wydawców? Gdzie znajduje się koniec tej drogi i co rzeczywiście jest na jej końcu? Śmiem twierdzić, że nie powszechne szczęście i rozwój kultury. Chciałbym postawić tezę odwrotną. Cyfrowa rewolucja przyniosła ułatwienia w wielu dziedzinach gospodarki, natomiast dla autorów i wydawców nieautoryzowany obrót treściami przynosi śmiertelne niebezpieczeństwo. Prawo autorskie powinno zapewniać równowagę pomiędzy interesami twórców i użytkowników. Punkt równowagi stale przechyla się na niekorzyść twórców i dystrybutorów treści. Trend ten w imię dobra polskiej kultury należy odwrócić. Rozszerzanie dozwolonego użytku w jakiejkolwiek dziedzinie winno być dokonywane nader ostrożnie, a główne zmiany prawa autorskiego powinny zmierzać w kierunku rzeczywistego wzmocnienia sytuacji autorów, aby mogli oni korzystać z owoców swej pracy oraz skutecznie egzekwować swoje prawa. Obecny stan prawa autorskiego zbytnio zaczyna przypominać teorię i praktykę ochrony środowiska za mojej młodości w ustroju, który na szczęście przeminął - ustawa zawierała same szczytne teorie na płaszczyźnie zasad, podczas gdy w praktyce rzeki stawały się ściekami, a środowisko ulegało skandalicznej degradacji.

Po tym koniecznym wstępie, przejdźmy do właściwej polemiki z Autorką. Temat edukacji jest arcyważny, a zarzut uczyniony prawu autorskiemu doniosły. Rozpocznijmy od spojrzenia na sytuację autorów podręczników dla studentów - była o tym ostatnio mowa na posiedzeniu Komisji Kultury Senatu. Wszak to literatura sensu stricto edukacyjna. Niezwykle trudno jest napisać dobry podręcznik akademicki. W dziedzinach takich jak technika, medycyna czy inne nauki, w których postęp jest bardzo szybki, podręcznik trzeba stale aktualizować. Wydawcy polskich podręczników biją na alarm. Jest coraz mniej chętnych do podjęcia wysiłku ich pisania, albowiem rynek tych podręczników ociera się o deficyt. Uczniowie, studenci, nauczyciele, kserują na potęgę całe książki lub ich fragmenty, nie bacząc na to, czy ich działalność jest w zgodzie nawet z obecnym kształtem dozwolonego użytku edukacyjnego. Co mają z tego autorzy i wydawcy? Nic, żadnych realnych przychodów. Skoro liczba studentów znacznie się powiększyła w ostatnim ćwierćwieczu, ten rynek powinien być w rozkwicie. Wydaje się sprawiedliwe aby osoba po doktoracie i habilitacji, jeżeli zechce poświęcić kawał życia na napisanie wartościowego podręcznika, powinna godziwe honorarium autorskie móc zamienić na inne wysoko wartościowe dobra. Mówiąc wprost, powinna dobrze zarobić. Nie ma na to żadnej szansy. Wbrew tezie promowanej przez Autorkę śmiem twierdzić, że zbyt słaba ochrona twórców oraz nawet obecny (a więc przed dokonującą się nowelizacją) model dozwolonego użytku jest dla edukacji niekorzystny. W krótszej perspektywie szkodzi przede wszystkim autorom podręczników, ale w dłuższej perspektywie godzi w interes społeczny, bo przestaną powstawać wartościowe dzieła. Czy nie jest więc odwrotnie niż sugeruje Autorka? Jaka będzie przyszłość rynku podręczników w Polsce? Być może w dziedzinach takich jak technika czy medycyna dzieła naszych autorów mogą zostać zastąpione obcymi podręcznikami pochodzącymi z krajów, gdzie prawo lepiej chroni twórców. Co będzie z podręcznikami z zakresu humanistyki - nie wiem. Jestem natomiast przekonany, że powyższy przykład bardzo dobrze ilustruje niebezpieczeństwo bezkrytycznego ulegania postulatom liberalizacyjnym.

W procesie kształcenia wykorzystywane są oczywiście nie tylko podręczniki. W nauczaniu pomocna może być praktycznie cała twórczość, a obecna nowelizacja prawa autorskiego dokonuje kolejnego poszerzenia dozwolonego użytku edukacyjnego. Planowane jest kolejne ograniczenie zakresu wyłączności przysługującej uprawnionym z tytułu praw autorskich, łącznie z eksploatacją utworów on-line, na potrzeby nauczania na odległość. Konsekwencją będzie umieszczenie chronionych treści w Internecie. Jest to szczególnie niebezpieczne. Jak wiemy z praktyki, treści raz w sieci umieszczone zaczynają żyć własnym życiem, a twórca może bezradnie patrzeć jak na eksploatacji jego utworu zarabiają platformy internetowe, pośrednicy oraz reklamodawcy. Nie na wiele zdają się zabezpieczenia techniczne dostępu do utworów, tym bardziej, że odpowiednie przepisy chroniące je w naszej ustawie są wysoce niedoskonałe, a próby ich poprawy spotkały się z gwałtownym protestem „otwartystów". Twórca nawet nie pozna tożsamości naruszyciela, bo stoi na przeszkdzie ochrona danych osobowych. Nie może pozwać osób kopiujących, bo czynią to rzekomo w ramach użytku osobistego. Nie może dochodzić roszczeń od internetowego pośrednika, bo temu przysługuje wyłączenie odpowiedzialności. Czy pocieszeniem dla autora będzie gorzka satysfakcja, że spełniają się frazesy o nieskrępowanym i tanim dostępie do edukacji? Wątpię. Czy należy zlikwidować dozwolony użytek edukacyjny? Z pewnością nie. Nie oznacza to jednak, że nie powinniśmy krytycznie i bez uprzedzeń przyjrzeć się rzeczywistości zamiast ulegać propagandowym wizjom.

Autorka tekstu, z którym polemizuję, utyskuje, że w zakresie nieobjętym dozwolonym użytkiem edukacyjnym, szkoły muszą płacić producentom oraz (o zgrozo!) organizacjom zbiorowego zarządzania, i to „z pieniędzy podatników, czyli każdego z nas". Zwracam więc uwagę, że z tych samych podatków szkoły wypłacają pensje nauczycielskie, płacą za prąd, sprzątanie, ogrzewanie, remonty, przybory szkolne, odczynniki do pracowni chemicznych, itp. Wszystko na świecie ma swoją cenę, dlaczego więc nie miałaby jej mieć cudza twórczość? Dlaczego akurat za to szkoły miałyby nie płacić, skoro działają poza dozwolonym użytkiem? Dlaczego nikt nie postuluje, aby sprzątanie szkół odbywało się nieodpłatnie lub dlaczego operatorzy internetowi nie mają prawnego obowiązku świadczyć szkołom darmowych usług? Idąc krok dalej można by postulować, aby prywatni dostawcy Internetu nie mogli pobierać opłat za dostęp, o ile użytkownik zadeklaruje, że z Internetu korzystać będzie w celu edukacyjnym.

Chociaż nowelizacja prawa autorskiego przynieść ma - powtórzmy - znaczne rozszerzenie użytku edukacyjnego, Autorka nie jest usatysfakcjonowana. Widziałaby prawo korzystania z cudzej twórczości rozciągnięte na wszelkie podmioty, jeżeli tylko działać będą w zakresie edukacji, a cel pozostanie niekomercyjny. Projekt rządowy przewiduje na szczęście, że użytek edukacyjny ograniczony ma być do jednostek należących do systemu oświaty publicznej. Służy to zapewnieniu, aby beneficjentem był właściwy krąg podmiotów, co zapobiec może ewentualnym nadużyciom. Gdyby postulat Autorki został zrealizowany, natychmiast mielibyśmy do czynienia z istnym wysypem inicjatyw „edukacyjnych". Wszelkie podmioty oferowałyby cudze treści bez konieczności uzyskania zgody uprawnionych. Konsumenci otrzymaliby ofertę najróżniejszych „korespondencyjnych akademii filmowych", „kursów współczesnej prozy światowej", „szkoleń z zakresu współczesnej muzyki pop". Odpłatność będzie zastąpiona „zwrotem kosztów", „cegiełkami" lub innymi substytutami. Brzmi znajomo? Znamy to świetnie, o ile korzystamy z najróżniejszych przychodni zdrowia nieformalnie afiliowanych przy publicznych szpitalach, gdzie takie patologie są na porządku dziennym. Tylko utwory byłyby udostępniane naprawdę, a reszta byłaby na niby - jak w reklamie piwa bezalkoholowego. Nic nowego - w podobny sposób przez lata całe firmy press-clippingu podawały się za „ośrodki dokumentacji". Oczywiście twórcy nie otrzymaliby z tego ani złotówki - przecież ich dzieła byłyby wykorzystywane w celu edukacyjnym i (formalnie) bez celu zarobkowego.

Pragnę raz jeszcze podkreślić, że nie jestem przeciwnikiem ograniczenia wyłączności autorów na potrzeby kształcenia. Jednak i na polu edukacji, i na innych polach, należy podchodzić z ostrożnością do liberalizacji zakresu ochrony. Drugą stroną medalu jest materialny wymiar egzystencji autorów oraz firm, które zainwestowały w rozpowszechnianie ich dzieł. Nadmierne obniżenie poziomu ochrony doprowadzi do zniweczenia szansy na powstanie wartościowych i atrakcyjnych utworów. Twórcy i producenci zamiast, jak wolni ludzie, udostępniać swe kreacje na wolnym rynku, będą oglądać się na państwo, jako mecenasa deficytowych inicjatyw z nadzieją, że sfinansuje je ono „z pieniędzy podatników, czyli każdego z nas". Moje tezy zilustrowałem przykładem podręczników. Zamiast nich można by równie dobrze wskazać na przykład stan polskiej branży muzycznej lub kinematografii, istniejącej wyłącznie wskutek dotacji państwowych albo każdej innej branży kreatywnej. Prawo autorskie nie szkodzi kulturze. To nieadekwatna ochrona powoduje jej upadek.

Autor jest wspólnikiem kancelarii K&L Gates Jamka specjalizującym się w prawie własności intelektualnej. Jest członkiem założycielem Stowarzyszenia Kreatywna Polska. Był arbitrem Komisji Prawa Autorskiego trzech ostatni kadencji.

Zanim przejdę do meritum zauważę żartobliwie, że w świetle wypowiedzi środowiska tzw. „otwartystów", nie ma dziedziny życia społecznego, która nie byłoby krępowana przez normy prawa autorskiego. W tym duchu napisany jest również artykuł, z którym polemizuję. Według tego środowiska autorzy, producenci i dystrybutorzy nie blokują jedynie rozwoju edukacji. Ich żądania zagrażają interesom konsumentów (bo zakazują ściągania ich filmów i muzyki), rozwojowi usług cyfrowych (bo wymuszają przestrzeganie prawa), badaniom i rozwojowi (bo nie pozwalają przejmować utworów i danych). Słowem - szkodnicy niezasadnie blokujący rozwój. W narracji tej najgorsi są najróżniejsi pośrednicy. Nie tylko łupią oni autorów, ale również wykorzystują konsumentów, kumulując krociowe zyski. Zapoznawszy się z tą upiorną wizją kreowaną na potrzeby misji, jaką jest zwalczanie prawa autorskiego, spójrzmy jak w istocie wygląda w Polsce rynek treści. Gdzież są owi potężni polscy wydawcy, koncerny producentów czy imperia dystrybucyjne? Jest przecież dokładnie odwrotnie. Dominuje troska o przyszłość. Stan zagrożenia polskiego rynku treści najlepiej oddaje przykład żałosnego losu dwóch zasłużonych domów wydawniczych - Ossolineum oraz PIW-u. Nawet jeżeli reszta radzi sobie lepiej, wysiłki kierowane są na to, aby nie podzielić losu tych dwóch instytucji, a o ekspansji raczej nie ma mowy... Również wielu twórców kultury żyje w nader skromnych warunkach. Co powinniśmy w tej sytuacji uczynić? Czy rzeczywiście dalej ślepo liberalizować prawo autorskie, ignorując opłakany stan polskiego rynku kreatywnego? Dalej osłabiać twórców, producentów i wydawców? Gdzie znajduje się koniec tej drogi i co rzeczywiście jest na jej końcu? Śmiem twierdzić, że nie powszechne szczęście i rozwój kultury. Chciałbym postawić tezę odwrotną. Cyfrowa rewolucja przyniosła ułatwienia w wielu dziedzinach gospodarki, natomiast dla autorów i wydawców nieautoryzowany obrót treściami przynosi śmiertelne niebezpieczeństwo. Prawo autorskie powinno zapewniać równowagę pomiędzy interesami twórców i użytkowników. Punkt równowagi stale przechyla się na niekorzyść twórców i dystrybutorów treści. Trend ten w imię dobra polskiej kultury należy odwrócić. Rozszerzanie dozwolonego użytku w jakiejkolwiek dziedzinie winno być dokonywane nader ostrożnie, a główne zmiany prawa autorskiego powinny zmierzać w kierunku rzeczywistego wzmocnienia sytuacji autorów, aby mogli oni korzystać z owoców swej pracy oraz skutecznie egzekwować swoje prawa. Obecny stan prawa autorskiego zbytnio zaczyna przypominać teorię i praktykę ochrony środowiska za mojej młodości w ustroju, który na szczęście przeminął - ustawa zawierała same szczytne teorie na płaszczyźnie zasad, podczas gdy w praktyce rzeki stawały się ściekami, a środowisko ulegało skandalicznej degradacji.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Prawo karne
Przeszukanie u posła Mejzy. Policja znalazła nieujawniony gabinet
Prawo dla Ciebie
Nowe prawo dla dronów: znikają loty "rekreacyjne i sportowe"
Edukacja i wychowanie
Afera w Collegium Humanum. Wykładowca: w Polsce nie ma drugiej takiej „drukarni”
Edukacja i wychowanie
Rozporządzenie o likwidacji zadań domowych niezgodne z Konstytucją?
Praca, Emerytury i renty
Są nowe tablice GUS o długości trwania życia. Emerytury będą niższe