Berlin słał wczoraj sygnały, że gotów jest na ustępstwa i nie wyklucza dalszego zaangażowania w akcję ratunkową euro w postaci zwiększenia środków finansowych na kontach powstającego Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego.
To zmiana stanowiska, bo jeszcze przed tygodniem kanclerz Angela Merkel mówiła w Davos wyraźnie, że Berlin zna granice swych możliwości zarówno politycznych, jak i finansowych i nie zamierza ich przekraczać.
Taka jest linia polityczna Berlina w sytuacji, gdy 73 proc. Niemców jest zdania, że ich kraju nie stać już na większe zaangażowanie w proces ratowania euro i gospodarek państw zagrożonych. Zaledwie co piąty obywatel RFN jest przeciwnego zdania. – Rząd boryka się z ogromnym dylematem. Z jednej strony zwiększa się stale presja międzynarodowa na Niemcy, aby sięgnęły głębiej do kieszeni, z drugiej nasilają się żądania obywateli, którzy nie chcą, aby ich pieniądze trafiły do Grecji czy Włoch – tłumaczy „Rz" Jürgen Matthes, ekonomista z Instytutu Niemieckiej Gospodarki w Kolonii.
Przy tym Niemcy nie wydały do tej pory realnie ani jednego eurocenta. Ich wkład w EFSF (obecny mechanizm stabilizacyjny), jak i w fundusz pomocy dla Grecji to w lwiej części gwarancje kredytowe. W sumie 211 mld euro. Gotówki zaangażowały Niemcy do tej pory zaledwie 21,7 mld euro, ale są to kredyty, przynoszące na razie zyski.
Gdzie wobec tego leży granica bezpieczeństwa finansowego Niemiec w angażowaniu się w przedsięwzięcia stabilizujące? – Takiej granicy nie daje się wyznaczyć na podstawie analiz modeli ekonomicznych, gdyż wszystko zależy od nieprzewidywalnej reakcji rynków finansowych – przekonuje Jürgen Matthes.