Po fali mocnych filmów politycznych w konkursie canneńskim przyszła seria opowieści o rodzinie mocno zanurzonych w obyczajowości zarówno Zachodu, jak i Wschodu.
Jedną z najbardziej oczekiwanych premier tegorocznego konkursu była „Alpha” Julii Ducournau. Cztery lata temu francuska reżyserka podbiła Croisette, zdobywając Złotą Palmę i szokując filmem „Titane”. Wówczas jako druga kobieta w historii festiwalu po Jane Campion (potem jeszcze na tę listę wpisała się Justine Triet z „Anatomią upadku”). Ducournau pokazała wywrotowy i anarchistyczny body horror. Ale sensacja o kobiecie osiągającej orgazm w obcowaniu z samochodem zamieniała się u niej w opowieść o potrzebie pokonania samotności, o bliskości i miłości. 37-letnia wówczas Ducournau z dnia na dzień została pasowana na niepokorną, ciekawą artystkę.
Wyrzuceni na margines
Teraz wróciła z filmem „Alpha” zainspirowanym przez pandemię koronawirusa, choć znacznie wyraźniej nawiązującym do wcześniejszego zagrożenia HIV-em. W połowie galowego pokazu rozległy się krzyki, by przerwać projekcję. Po kilku minutach jednak umilkły.
Alpha to imię 13-latki. Jej matka jest lekarką, a wuj pojawia się po latach nieobecności. Jest narkomanem, odsiedział wyrok sądowy, choruje na potworną chorobę, która sprawia, że człowiek kamienieje. Ta zaraza rozprzestrzenia się przez seks i przez kontakt z krwią osoby zakażonej. Dlatego matka jest przerażona, gdy na ręce córki widzi ślady po robieniu tatuażu. Kto ten tatuaż wypalał? Na wyniki badań trzeba czekać. A jest jeszcze ów wuj, którego matka Alphy dwukrotnie już reanimowała. Ale on jest coraz słabszy, coraz bardziej skamieniały, obolały i cierpiący. I ten film o przyjaźni dziewczynki i odchodzącego mężczyzny staje się opowieścią o prawdziwym porozumieniu.