Stylu Wesa Andersona nie da się pomylić z niczym innym. Pierwsza scena „Fenickiego układu”? Samolot. Na pierwszym planie multimilioner Zsa-Zsa Korda, z obowiązkowym wąsikiem. Nagle wybuch. Faceta z tyłu wysysa z samolotu. Oczywiście w kawałkach. Multimioner z podbitym okiem ląduje w potężnej dziurze w ziemi. W mediach pojawiają się informacje o jego śmierci, ale on przeżywa. Ma jeszcze do załatwienia kilka spraw, także rodzinnych. Jest w końcu ojcem dziewięciu synów i córki, która wydaje mu się najrozsądniejsza, ale postanowiła zostać zakonnicą.
Anderson to chodząca fantazja. Jego wyobraźnia porównywana jest do fantazji wielkiego dziecka. Od wielu lat w kolejnych filmach – począwszy od „Trzech facetów z Teksasu” i „Rashomore’a” aż do ostatnich, m.in. „Kuriera francuskiego z Liberty” czy „Asteroid City” tworzy całe światy, zaludnione niezwykłymi, wyrazistymi postaciami.
Wyobraźnia dziecka
– Od ósmego roku życia, gdy od ojca dostałem pierwszą, 8-milimetrową kamerę, robię filmy bardzo spontanicznie – mówi Anderson. – Nie zastanawiam się, czy ktoś moją wyobraźnię zaakceptuje. Ale w końcu nie jestem jakimś dziwolągiem nie potrafiącym wciągnąć nikogo do własnego świata. A zresztą, proszę mi wierzyć lub nie, ale ja staram się być wierny realiom. Nawet swoim aktorom mówię: „Graj tak, żebyś był prawdziwy”.
I chyba w jednym trzeba Andersonowi przyznać rację: choć jego filmy zawsze były zwariowane i przerysowane, to przecież przeglądała się w nich rzeczywistość.