Kończy się era stabilizacji w Libanie

Na razie niewiele wskazuje, by demonstracje w Bejrucie miały doprowadzić do nowej wojny domowej. Wszystko zależy jednak od wspieranego przez Iran Hezbollahu.

Aktualizacja: 20.01.2020 18:43 Publikacja: 20.01.2020 18:17

Kończy się era stabilizacji w Libanie

Foto: AFP

To, co się stało w czasie minionego weekendu w Bejrucie, musiało w końcu nastąpić. Po wielu tygodniach relatywnego spokoju trzy kolumny demonstrantów ruszyły w sobotę do centrum miasta, demolując po drodze liczne witryny sklepowe oraz banki, po czym doszło do starć z policją w pobliżu siedziby parlamentu. Ponad 300 osób rannych mówi o skali rewolucji, jak nazywają swój protest demonstranci, w znacznej części ludzi młodzi, z których prawie 40 proc. nie ma pracy.

Mają swój hymn, którym jest „Bella ciao" – pieśń włoskich partyzantów antyfaszystowskich popularna również w środowiskach przeciwników reżimu w Iranie. Mają też cel, jakim jest spełnienie żądań dotyczących ustąpienia starych elit, wymiany składu rządu i konsekwentnej walki z korupcją.

Weekendowi demonstranci szczególnie wyładowywali swój gniew na fasadach banków, co nie jest bez związku z ograniczeniami wypłat gotówki do 300 dolarów tygodniowo. Ale Liban jest bankrutem, co nie jest tajemnicą. Kurs funta spadł od jesieni ubiegłego roku o 60 proc. Dług publiczny wynosi już ponad 150 proc. PKB. Większy mają tylko Japonia i Grecja.

Protesty w Szwajcarii Bliskiego Wschodu rozpoczęły się w październiku ubiegłego roku, kiedy rząd ogłosił zamiar wprowadzenia podatku od używania komunikatora WhatsApp. Ale miejscowe, dwie państwowe firmy telekomunikacyjne mają jedne z najwyższych stawek telefonii komórkowej na świecie. Protesty doprowadziły do ustąpienia premiera Saada Haririego, co jednak nie uspokoiło nastrojów.

Szybko pojawiły się żądania zmiany systemu politycznego kraju i walki z korupcją kojarzoną z tradycyjną elitą Libanu, podzielonego od chwili swego powstania przed 77 laty według klucza religijnego. Równowaga konfesyjna znalazła wyraz w konstytucji, zgodnie z którą prezydent musi być maronitą, czyli chrześcijaninem, premier sunnitą, a przewodniczący parlamentu szyitą.

Taki układ nie sprzyja jedności narodowej. Rządzące elity odmiennych konfesji znajdowały wspólny cel najczęściej w używaniu kasy państwa. Najlepiej odzwierciedla ten stan rzeczy brytyjskie powiedzenie „Lebanon is not a country, but a country club", co oznacza, że Liban nie jest państwem, lecz klubem, miejscem spotkań śmietanki towarzyskiej.

Nie zmieniła sytuacji 15-letnia krwawa wojna domowa – zakończona formalnie w 1990 roku – która pochłonęła co najmniej 100 tys. ofiar śmiertelnych.

– Jedno wydaje się pewne, nie widać przesłanek wybuchu nowej wojny domowej. Teraz chodzi o rewolucję społeczną – mówi „Rzeczpospolitej" Patricia Khoder z bejruckiego dziennika „L'Orient-Le Jour". Jej zdaniem protesty nie ustaną, gdyż coraz więcej ludzi traci pracę, jest coraz drożej, a gospodarka pogrąża się coraz bardziej. W dodatku brak nadziei na rozwiązanie politycznego pata.

Przez lata Liban lizał powojenne rany i dzisiaj nie widać już w Bejrucie zniszczeń. Ekskluzywne dzielnice nadmorskie błyszczą bardziej niż dawniej. Ich mieszkańcy nie mają kłopotów z bieżącą wodą (nierozwiązanym ogromnym problemem libańskiej stolicy) i nie interesują ich zbytnio rosnące ceny energii elektrycznej.

Kilkadziesiąt minut pieszo od tych miejsc znajdują się dzielnice bejruckich slumsów, jak te przedstawione w znanym również w Polsce filmie Nadine Ladaki „Kafarnaum", uhonorowanym m.in. Nagrodą Jury w Cannes.

To niejedyna przyczyna radykalizacji nastrojów. Jest nią także potęga wspieranego przez Iran szyickiego Hezbollahu, który otrzymuje z Teheranu miliard dolarów rocznie.

Za te pieniądze rekrutowani są w Libanie bojownicy, którzy walczą po stronie prezydenta Asada w Syrii, atakując także Izrael. Wdowy po nich otrzymują niemałe renty, podobnie inwalidzi wojenni. W niepodzielnym władaniu administracji Hezbollahu znajduje się granicząca z Syrią dolina Bekaa. Doskonale uzbrojona milicja organizacji dysponuje siłą ognia nie mniejszą niż armia Libanu.

Hezbollah miał w ostatnim rządzie w Bejrucie czterech przedstawicieli, w tym po raz pierwszy jednego z ważnych ministrów dysponujących znacznym budżetem. Był nim minister zdrowia, którym został osobisty lekarz przywódcy Hezbollahu, Hassana Nasrallaha.

Obecnie mowa jest o uzyskaniu przez Hezbollah sześciu miejsc w nowym rządzie Hassana Diaba, byłego ministra edukacji desygnowanego w grudniu na premiera. Diab jest sunnitą, ale nie ma poparcia większości sunnickiej frakcji w parlamencie. Cieszy się za to zaufaniem prezydenta Michela Aouna – pragmatycznego polityka stroniącego od konfliktów z Hezbollahem, który nie jest zainteresowany rozpętaniem nowej wojny domowej. Współpraca obu tych sił miała zagwarantować Libanowi stabilizację niejako kosztem sunnitów wspieranych przez Arabię Saudyjską, śmiertelnego wroga Iranu.

To, co się stało w czasie minionego weekendu w Bejrucie, musiało w końcu nastąpić. Po wielu tygodniach relatywnego spokoju trzy kolumny demonstrantów ruszyły w sobotę do centrum miasta, demolując po drodze liczne witryny sklepowe oraz banki, po czym doszło do starć z policją w pobliżu siedziby parlamentu. Ponad 300 osób rannych mówi o skali rewolucji, jak nazywają swój protest demonstranci, w znacznej części ludzi młodzi, z których prawie 40 proc. nie ma pracy.

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Polityka
Zdzisław Krasnodębski: PiS podczas tworzenia list na wybory do PE popełnił spory błąd
Polityka
Pytania po przemówieniu Marcina Kierwińskiego. Minister odpowiada na zarzuty
Polityka
Dla Konfederacji eurokampania to sprawdzian. Pozornie prostszy niż samorząd
Polityka
Sondaż: Jak Polacy ocenieją start ministrów i wiceministrów w wyborach do PE?
Polityka
Krzysztof Gawkowski o CPK. „Ta inwestycja może być kontynuowana”
Materiał Promocyjny
20 lat Polski Wschodniej w Unii Europejskiej