Przez wiele dni lider lewackiej Podemos Pablo Iglesias domagał się stanowiska wicepremiera w nowym rządzie. To blokowało negocjacje, bo przywódca umiarkowanej PSOE Pedro Sanchez nie zgadzał się na wejście do swojej ekipy człowieka, który nie tylko chce przyznać Katalończykom prawo do przeprowadzenia referendum niepodległościowego (choć osobiście opowiada się przeciw secesji), ale uważa także, że oczekujący na wyrok katalońscy nacjonaliści są „więźniami politycznymi".
Widmo kryzysu
Zaraz po wakacjach Sąd Najwyższy rozstrzygnie o losie m.in. lidera katalońskiej Lewicy Republikańskiej Oriola Junquerasa, jego „ministra" ds. zagranicznych w rządzie autonomicznym Raula Romevy czy byłej przewodniczącej parlamentu prowincji Carmen Forcadell. Mogą oni usłyszeć wyroki kilkudziesięciu lat więzienia za próbę oderwania prowincji od królestwa z pogwałceniem podstawowych zapisów konstytucji. Bardzo prawdopodobne, że doprowadzi to do gwałtownego wzrostu napięcia w zbuntowanej prowincji.
– Spodziewam się jednego z najpoważniejszych kryzysów politycznych w 40-letniej historii hiszpańskiej demokracji. W takim momencie rząd musi zachować pełną jedność – ostrzegł w piątek Sanchez. Zarzucił wręcz liderowi Podemos, że nie chce bronić „hiszpańskiej demokracji".
W sobotę Iglesias dał jednak za wygraną i ogłosił, że zgadza się na udział jego partii w rządzie, nawet jeśli on sam nie będzie w nim uczestniczył.
– To wydarzenie epokowe we współczesnej historii Hiszpanii nie tylko dlatego, że od przywrócenia demokracji 41 lat temu jeszcze nigdy nie mieliśmy koalicyjnego rządu, ale sojusz umiarkowanej i radykalnej lewicy ostatni raz udało się stworzyć w czasie Drugiej Republiki – mówi „Rzeczpospolitej" Juan Sisinio Perez, historyk z Uniwersytetu Castilla La Mancha.