Syndrom oczekiwań wobec takich spółek można opisać sceną z amerykańskiego serialu „Dolina Krzemowa". W jednym z odcinków założyciele spółki Pied Piper po serii wizyt u potencjalnych inwestorów zamiast rzucić się na najlepszą finansowo ofertę, w ostatniej chwili przewrotnie wybierają tę najskromniejszą. Choć pokusa zostania miliarderami w jeden wieczór jest ogromna, robią to, by uniknąć zapadnięcia na powszechną w środowisku start-upowców chorobę: napompowanie wyceny młodej spółki do takiego poziomu, jakiemu ich biznes nigdy realnie nie będzie w stanie sprostać.

Polskie realia raczej nie grożą rodzimym start-upom wielomiliardowymi wycenami, ale ich oderwaniem od faktycznego potencjału, jak najbardziej. Dlatego nie ma się chyba czym martwić, gdy giełdowi analitycy wymieniają w gronie potencjalnych rodzimych „jednorożców" – firm, które mają szansę na osiągnięcie wartości przekraczającej 1 mld dol. – zaledwie kilka sprawdzonych spółek.

Gdyby założyciele start-upów z większym rozmachem wykorzystywali swoje pięć minut i nie zastygali na poziomie NewConnect, na pewno więcej byłoby wokół nich szumu, ale i więcej start-upowych „baniek" oraz niechęci do ich twórców. Jeśli spółka zostaje na NewConnect, zapewne po prostu to ten rynek jest na miarę ich możliwości i ambicji. W końcu żaden wizjoner nie zadowoli się 10 milionami złotych, gdy naprawdę marzy mu się zostanie polskim Markiem Zuckerbergiem. Tu warto sobie jednak przypomnieć, że amerykański rynek dość boleśnie skorygował apetyty przygotowującej giełdowy debiut Facebooka finansjery w dniu jego wejścia na Nasdaq. Żeby być tu, gdzie jest dzisiaj, Facebook musiał przez kolejne lata udowodnić, że ponad 100 mld dol. wyceny nie dorobił się przypadkiem.