Strasznie brakuje tego optymizmu cywilizacyjnego, który wręcz się wylewał z kart „Końca historii", jego najsłynniejszego eseju. Cóż, wtedy, w 1989 roku, nie tylko można, ale wręcz trzeba było tak myśleć. Wokół działy się rzeczy cudowne i niemożliwe. Padał mur, imperium było na kolanach, Polsce Mazowieckiego i Balcerowicza nie dawano większych szans, a mimo to pędziła do przodu. Wydawało się, że ostatni z ideologicznych eksperymentów, jakim był sowiecki komunizm, dogorywał na naszych oczach. W istocie można było zakładać, że nieskrępowana ludzka potrzeba wolności, godności i szczęścia może już do końca dziejów realizować się w systemie liberalnej demokracji. Do takich konkluzji skłaniał ów historyczny moment, owych kilkaset dni, które nazwano w historii annus mirabilis – rok cudowny.